Angela i Curtis są młodym małżeństwem, które powoli zapoznaje się z urokami dorosłego życia. Ona pracuje w dużej firmie, gdzie wkrótce będzie mogła wydać własną linię perfum dla kobiet w ciąży. On jest najlepszym adwokatem w okolicy, bez ogródek moralnych. Jak nietrudno się domyślić, wkrótce Angela dowiaduje się o swoim błogosławionym stanie. Obawia się, iż rola matki zaszkodzi jej w szybko rozwijającej się karierze, Curtis natomiast na wiadomość o ojcostwie nie posiada się z radości. Oboje muszą zmierzyć się z wieloma przeciwnościami losu i przekonać się, że rady przyjaciół nie zawsze są owocne.
Starałem się aby powyższy opis był jak najciekawszy i zagadkowy, ale sama fabuła przedstawia się tak beznadziejnie, że niestety mi się nie udało. Do tego chciałem jakieś wyrazy krytyki zachować na koniec, ale tak się, na Boga, nie da. Od scenariusza wieje straszną prostotą i trudno uwierzyć, iż ktoś zdecydował się to coś wyprodukować. Zapewne napisano go na pół godziny przed rozpoczęciem zdjęć do filmu, bo tak naprawdę opowiada on o niczym - null, zero, totalny brak pomysłu. I to nie tak - wcale nie nastawiłem się na jakiś targający emocjami hit światowy, ale jednak miałem nadzieję, że wzbudzi we mnie odrobinę zainteresowania. Do tego jeżeli ktoś spodziewał się po gatunku, w jakim go sklasyfikowano (czyt. komedia romantyczna), że pośmieje się, albo chociaż uśmiechnie kilka razy, to mocno się rozczarował.
Twórcy Kochanie, jestem w ciąży zainwestowali w żenujące, niesmaczne żarty, przez co na mojej twarzy nieprzerwanie gościł wyraz politowania. Mamy tutaj solidnie ukazane wymiociny i obwisłe jądra czy chociażby gazy oraz mocz. Ludzie zaś są strasznie stereotypowi - mężczyźni myślą ciągle o seksie; kobiety to albo kury domowe, albo bizneswoman; adwokaci są okrutnymi kłamcami; geje są zniewieściali i modnie się ubierają, a szefowa to samotna, wredna jędza. Wszystko to przypomina momentami operę mydlaną, tak że wiele razy zastanawiałem się czy dialogi nie były pisane specjalnie na wzór Barw grzechu, czy innych Zbuntowanych aniołów. Przykładowo, w czasie porodu dostępny jest tylko jeden lekarz, specjalnie przyjeżdżający po chorą do pracy, służbowym autem, z tablica rejestracyjną, na której widnieje Dr 4 Baby.
Aktorów trudno o cokolwiek obwiniać. Podejrzewam, że Al Pacino nie wycisnąłby z siebie nic ciekawego, mając przed oczyma taki scenariusz. Dość widocznie szwankują momentami postaci drugoplanowe, ale akurat to najmniejsze zmartwienie, jakie ma oglądający ten film. Wiadomo, nie ocenia się niczego po okładce, ale sam plakat czy napisy początkowe dały mi złe wróżby co do tej produkcji. Widać bowiem, że graficy ewidentnie korzystali z internetowych tutoriali…
Od reżysera wiele wymagać nie można, w końcu to dopiero jego pierwszy poważny film, nie licząc historii o randce z Drew Barymore z 2003 roku (Randka z gwiazdą). Za scenariusz odpowiadał Hamilton-Wright, który miał ośmioletnią przerwę w pracy oraz początkujący, bez doświadczenia, Russel Scalise, więc jest jasne, dlaczego zaserwowano nam papkę, nie fabułę.
Jeżeli ktoś jakimś cudem zdecyduje się obejrzeć ten film, to niech odnajdzie w sobie na wstępie pokłady cierpliwości, a całość obejrzy z dystansem. Naprawdę, jeżeli kiedykolwiek zastanawiałeś się jak najgorzej zmarnować półtorej godziny swojego życia, to właśnie znalazłeś odpowiedź.