Skonstruowanie filmowej wersji "sądu ostatecznego" powierzono Rolandowi Emmerichowi, któremu nie można odmówić doświadczenia w aspekcie serwowania katastrof. Raz to nadchodzi ze strony kosmitów ("Dzień Niepodległości"), druga współgra z zastępami Greenpeace i gadki o globalnym ociepleniu ("Pojutrze"). W 2012 zagrożenie nadchodzi ze strony Układu Słonecznego, a konkretnie z jego centrum. Niepokojące reakcje zachodzące na powierzchni Słońca wkrótce mają okazać się zgubne w skutkach dla rodzimej planety. Zauważa to tęga amerykańska głowa, której złorzeczące raporty szybko powołują w stan gotowości kolejne - przywódców czołowych państw. Zaczyna się szaleńczy wyścig z czasem, bez informowania opinii publicznej wraz z wiadomym nawiązaniem do konstruowania arki zbawienia (tutaj w ilości niemal hurtowej).
Przy całym zatroskaniu i międzynarodowym poruszeniu - wkrótce zostajemy sprowadzeni do niezbyt urokliwego życia amerykańskiej rodziny. Ot, rozbity związek mało poczytnego pisarza (John Cusack) i jego żony, która szybko znajduje odpowiedniego następcę w roli: "mąż i ojciec". Niewinna wyprawa prawowitego ojca z pociechami na łono przyrody przynosi "nieoczekiwanie" wykrycie międzynarodowego spisku oraz zbliżającego się Armagedonu. I tak ze zmiennych perspektyw obserwujemy kolejne fazy destrukcji dorobku cywilizacyjnego.
W aspekcie efektów specjalnych nie powinno być zaskoczenia, bowiem znów obserwujemy wizualny majstersztyk. Świadczy o tym niepoliczalność scen, w których wzrok nie nadąża za postępującym zniszczeniem. Począwszy od trzęsienia ziemi, przelewających się oceanów, kończąc na efektownym niszczeniu pomników ludzkości.
Jednak podczas tej wizualnej ekstazy nasuwa się myśl, którą można streścić do oklepanego stwierdzenia "przerost formy nad treścią". Mamy co prawda wieżowce niszczone jak domki z kart, mamy (mało wyszukaną) destrukcję Stolicy Apostolskiej czy w końcu (co oczywiste) likwidację Białego Domu. Przy całej efektowności, wyjątkowo śmieszy nieśmiertelność głównych bohaterów, którzy do granic absurdu wykorzystują swój "pierwszoplanowy udział". Analogicznie do poprzednich dzieł Emmericha nie mogło zabraknąć wszechobecnego patosu, począwszy od męczennika narodów - prezydenta USA (Danny Glover), kończąc na bohaterskim szarym obywatelu Waszyngtonu. To, co uderza niemiłosiernie, to przewidywalność, która wywołuje to na przemian irytację i śmiech. Pierwsza z reakcji znika, kiedy przypomnimy sobie, że w końcu jest to film katastroficzny.
2012 jako wizualne przedstawienie ostatecznej zagłady sprawdza się znakomicie. Bezkompromisowo i prawdopodobnie bez budżetowych hamulców, obraz zniszczenia wciska w fotel kinowy. Tylko w takim układzie będzie produkcją łatwostrawną - na dużym ekranie z towarzystwem dźwięku przestrzennego i lekką dozą dystansu. Pozostałe zestawienia nie wchodzą w grę.