Mała
dygresja - The Westerner można by spokojnie
zakwalifikować do gier "retro", gdyż
oficjalna premiera w Polsce miała miejsce już jakiś
czas temu. Wszystko dobrze, ale... lokalizacja została
skopana i zmieszana z błotem, zaś ja, wówczas bardzo
pozytywnie do przygód Fenimora Fillmore nastawiony, w końcu
nie zakupiłem dzieła...
Cóż - mimo mej miłości do
gier przygodowych, te opinie po prostu zdusiły moją chęć
kontynuowania (bo The Western jest sequelem Trzech
Czaszek Tolteków) przygód pokracznego kowboja. Od
niedawna wiadomo było, że pojawi się reedycja i dla
mnie premiera odbyła się właśnie teraz i zamierzam
potraktować tytuł tak, jakby na półki sklepowe wszedł
dopiero dziś. Ze względu na wyjątkowe okoliczności
recenzję postanowiłem podzielić na dwie części -
zasadniczą, dotyczącą gry no i tą, w którym opisano
polskie wydanie...
Część zasadnicza
Po zdobyciu skarbu Tolteków (i najpewniej przegraniu go,
bądź przepuszczeniu na błahostki, bo nasz uroczy
kowboj przecież nie pije) Fenimore udał się w stronę
zachodzącego słońca. Wędrował przez zachód, aż
pewnego dnia zawitał w okolice Starekcity, a konkretniej
do leżącej nieopodal farmy państwa Banisterów. Miał
tego pecha, że do rolników przygalopowało też kilku
zbirów, łasych na ich ziemię. Wskutek kolejnego
niefortunnego zdarzenia, bohater zachodu szybko zostaje
wplątany w konflikt i musi stanąć po stronie farmerów,
obronić domy i pokazać złemu Starekowi gdzie raki
zimują! A nie będzie to proste, bowiem legendarny
magnat dysponuje środkami, które przyprawiłyby o zawrót
głowy samego Billa Gatesa. Historie spisano iście
bajkowym piórem - nie jest ona specjalnie trudna i
bogata w okazje do refleksji, czy moralne problemy
bohaterów, ale czego spodziewaliście się po takiej
grze? Na ogół zawsze wiadomo co zrobić, nie mniej
sporo w niej zwrotów akcji i ciekawostek. Wkrótce
zresztą Fenimore zakochuje się w pięknej Riannon, która
jest... córką Stareka!
Same postacie przypominają trochę Chudego z Toy Story -
duże głowy, pokraczne sylwetki nader śmieszny wyraz
twarzy. Tak przynajmniej jest z dobrymi. Ci źli mają
gorzej, bowiem przerysowano ich tak, że ich wredote nie
widać na pierwszy rzut oka, po prostu 5 lat za sam wygląd!
Gorzej z lokacjami... Wszystko jest klimatyczne i
malownicze, ale zarazem bardzo... kanciaste. Nie ukrywam
- i modelom przydałoby się wygładzanie krawędzi, ale
te w porównaniu z kwadratowymi drzewami i roślinnością
są jak posąg spod dłuta Michała Anioła w porównaniu
do sprzedawanych na rynku figurek made in China. Choć, w
zasadzie, takie wrażenie odnosi się tylko czasami. Dzięki
kolorowej stylistyce i stworzeniu map przymrużeniem oka
zawsze jest wesoło i estetycznie.
Nie oszukujmy się, gra ma sporo wad. m.in.: zupełnie
nietrafiony pomysł karmienia konia. Nasz kowboj musi
galopować ze swym rumakiem od miasta, do farm, a nawet i
dalej! Jednak leniwy wierzchowiec potrzebuje paliwa -
czyli marchwi, którą można wyhodować nawadniając
okoliczne pola. Jednak jest to, po prostu, piekielnie
nudne. Kładziesz wiadro pod kranem, lejesz wodę,
zabierasz wiadro, idziesz podlać pole, potem kładziesz
je znowu pod kranem... I tak w kółko. Radzę wam - już
na samym początku wyhodujcie koło 30 marchewek, ot, na
zaś, bo lepiej mieć to, przynajmniej na chwilę, z głowy.
Średnim pomysłem jest wprowadzenie do gry pieniądza.
Połowę przedmiotów w The Westerner zakupimy w
okolicznym sklepie. Są, rzecz jasna, tańsze i droższe,
mniej i bardziej potrzebne, ale pewne jest jedno -
wszystko trzeba będzie kiedyś zdobyć. Na początku
Fenimore przybywa do Starekcity goły i wesoły, lecz
stan jego portfela można łatwo poprawić... Pierwszym
źródłem mamony są różne szafki, kredensy i biurka,
skąd możemy dolary "pożyczyć". Drugim
sposobem jest wysłanie telegramu do przyjaciół, ciotki
Filomeny, samego prezydenta, czy kogokolwiek znanego, z
prośbą o dotacje. Zazwyczaj taki fortel działa i
telegrafista wręcza nam kilka banknotów. Cóż - ten
system uatrakcyjnia grę, ale też wprowadza niepotrzebny
chaos, wiadomo, czasem towarzyszą pytania - jak przetrwać
mając jednego dolara w kieszeni? No i co zrobić, aby
pomnożyć gotówkę, bo, wbrew pozorom, za dolara nie
sposób kupić niczego? Zaciekawiła mnie niespodzianka,
nieliniowość rozgrywki. Przyzwyczajony do typowego
wizerunku gry przygodowej, którą można przejść po
niby sznurku, czułem się trochę nieswojo. Pewne
zadania możemy bowiem wykonać w dowolnej kolejności.
Mimo, że akcja rozgrywa się w trójwymiarze ma się
niezwykłe, ulotne uczucie takiej "swojskości"
znanej ze starych gier LucasArts, czy Sierry, może zasługa
w tym wielu nawiązań do prequela? Muzyka to utwory
typowo kowbojskie, spokojne brzmienia w mieście, trochę
szybsze podczas walki, czy pełnej napięcia sceny. Nic
nie przeszkadza, a nawet można się złapać na nuceniu
jakiegoś uroczego szlagieru. Te "walki" są użyte
trochę na wyrost, bowiem Fillmore, wzorem Georga
Stobbarta i Nicole Collard nie sięga po rewolwery ani
razu (no dobra, w każdym razie nie po to, aby kogoś
postrzelić). Wracając jednak do tej swojskości - choć
w The Westerner nie ma tylu gagów co w, na przykład,
Day of the Tentacle, jest wesoło i czasem kilku gagatków
sprawnie rzuci chłodną ironię sprowadzając Fenimore'a
do parteru, ten jednak nie przejmuje się za bardzo.
Komedia pomyłek, zaprawdę.
Warto wspomnieć o jeszcze jednym odstępstwie od normy.
Mianowicie po kliknięciu na jakiś przedmiot nie ukaże
się nam dowcipny komentarz, tylko... zbliżenie nań i będziemy
się mu mogli przyjrzeć z perspektywy pierwszej osoby.
Interfejs typu point & click sprawdza się
znakomicie. Tradycyjny pojemnik, na który trzeba kliknąć
lewym przyciskiem myszy, aby ukazała się jego, bogata w
przedmioty, zawartość, zastąpiono przewijanym paskiem
u góry, który pojawia się, gdy skierujemy tam kursor.
Część dotycząca lokalizacji
Polonizacja The Westerner, którą uraczyła nas swego
czasu Cenega została wyjątkowo brutalnie i szybko
okrzyknięta „skandalem” tak przez dziennikarzy jak i
graczy, którzy mieli z nią styczność. Nie powiem, słusznie,
bo całość prezentowała poziom, jak to mawiała moja
matematyczka, kurzu na podłodze. Beznadziejnie podłożono
głosy, zaś teksty składała chyba pijana małpa, po
rozmowie egzystencjalnej z Kubą Wojewódzkim, o czysto
technicznych błędach nie wspominając. Jak to zresztą
skomentował pewien internauta „Kup sobie lepiej
angielską wersję, bo polska to chińszczyzna”…
Trudno o bardziej wymowne podsumowanie
Jakiś czas temu sieć obiegły pogłoski, że poczynione
zostały wysiłki, aby tę wielką plamę na honorze
wymazać, powtórnie lokalizując tytuł. Mało tego, do
całego przedsięwzięcia zaangażowano Dariusza Baksińskiego
i Jacka Borusińskiego, dwóch znanych satyryków, którzy
popularność zyskali tak w występach na scenie - jako
Kabaret Mumio, jak i od niedawna, w reklamach pewnej
znanej sieci komórkowej.
Pod koniec listopada roku pańskiego 2005 gra trafiła do
sklepów w cenie 19,90 zł, w serii CyberGRA. Gdy wyłożyłem
na ladę dwadzieścia złociszy, trochę mnie zaskoczyło
samo wydanie i to w niezbyt pozytywnym sensie. Cieniutka
tekturka, na którą nałożono jeszcze cieńszą
instrukcję i pudełko z jedną płytą CD. Przyznam, że
nie wyglądały zbyt imponująco. Owa „instrukcja”
dostępna jest zresztą i w formie papierowej, lub jako
dodatek na płycie CD (choć tam już jest czarnobiała…).
Czytając ją miałem bardzo miłe wrażenie, że ktoś
się tekstem pobawił. Choć tu zdarzył się jakiś maleńki
babol, gdzieś tam otwarto nawias i zapomniano zamknąć,
i nie oddzielono zdań przecinkiem, tudzież zapomniano o
wtrąceniu pozostawiając je samemu sobie, ale jak można
się nie uśmiechnąć czytając opis staruszka Alvina
Jonesa, „Stary Człowiek i może”? Swoją drogą
ciekawe nawiązanie do skeczu „Pani Pelagio, pani
Pelagio, czy pani jeszcze może?”. Oczywiście nie ma
tu, broń Boże żadnej dwuznaczności… prawda?
Sama polonizacja udała się bardzo dobrze. Powiedziałbym,
że od pierwszego momentu byłem pełen podziwu, że
wreszcie naprawiono stare błędy.. Ach, nareszcie
wszystko przełożono jak trzeba! Fakt, na początku imć
Fenimore Fillmore (czyli niejako Jacek Borusiński) trochę
za bardzo się z tekstem śpieszy no i miałem w ogóle
pewne obawy, czy kabareciarz zdoła wczuć się w rolę
pechowego kowboja, ale ma on przecież przyjemny głos
i… jest z grubsza podobny fizycznie do odgrywanej
postaci! Obawy okazały się zupełnie nieuzasadnione i
pan Borusiński spisał się na medal. Druga gwiazda,
czyli Darek, nie wypadł już tak dobrze. Wcielił się w
Stareka, złego hodowcę bydła, który pragnie ogołocić
farmerów. Mówi czasem tak przytłumionym głosem, że
wywołuje to wręcz niesmak. Widać, że starał się jak
najlepiej zagrać postać półwiecznego, brodatego złoczyńcy,
ale on po prostu do tej roli zupełnie nie pasuje. To
tak, jakby Michał Żebrowski nagle miał podłożyć głos
pod Czarka z Trzynastego Posterunku… Pojęli? Inni
aktorzy, których głos słyszałem już w co najmniej
kilku innych tytułach, spisali się znakomicie i naprawdę
wczuli się w odgrywanej przez siebie postaci. Skomlenie
telegrafisty ze słynnym „Oto telegram” przypominam
sobie ilekroć widzę na ulicy dumnego pracownika Poczty
Polskiej!
Pomimo pewnych różnic między napisami, a kwestiami mówionymi,
które to czasem występują, polonizacja sama w sobie
zasługiwałaby na wysoką ocenę, ale dochodzimy tutaj
do meritum sprawy, a mianowicie do dość głupich błędów
i niedoróbek. Nie poprawiono bodaj najbardziej wkurzającej
przeszkadzajki z pierwszej lokalizacji The Westerner. Część
rozmów wciąż zaczyna się „w pół słowa”, po
prostu postać opuszcza sylabę, czy nawet cały wyraz.
Radzę więc grać z napisami, bo czasem aby zrozumieć
dany dialog są one niezbędne. Trochę to dziwne, bo
problem pojawia się drugi raz i to w dość losowych
miejscach. Czasem ktoś zatnie się przy kwestii, a innym
razem, mówiąc te same słowa tak się nie zdarzy…Choć
całość przełożono z polotem, zachowując żart
oryginału, niekiedy miałem leciutkie zastrzeżenia do
pewnych sformułowań. Na przykład końcówka rozmowy z
bankierem, ze sławetnym już u mnie w domu „Idę upić
się pod stołem”, brzmi dość… nie na miejscu,
podobnie jak polecenie „otwórz”, gdy chcemy zamknąć
biurko w szkole. Czasem dzielny Fillmore wykrzyknie też
głosem amerykańskiego aktora. Być może panowie
polonizatorzy nie widzieli potrzeby podłożenia notabene
wrzasku i fakt, nie jest to jakiś wielki błąd. Przy
instrukcji znalazłem kilka kwiatków, np. opis Stelli
„Zawód: Jej Praca”. Nie można by było napisać po
prostu „gosposia”, bo nie brzmi to zbyt dobrze?
Pomijając te kilka niedoróbek, w zasadzie większych
potknięć nie ma.
Byłaby mocna ósemka, lecz te kilka błędów, z
opuszczaniem słów na czele, nie pozwala mi jej wystawić.
Nie mniej teraz The Westerner faktycznie skrzy dowcipem i
jest wart swojej ceny. Jeśli jesteś miłośnikiem gier
przygodowych, nie możesz przejść obok takiej okazji
obojętnie! Biegnij do kiosku!
|