Okołogrówka

  King Kong by Papkin

Ten, kto choć przez chwilę miał styczność z Syberią, największym dziełem Benoita Sokala wie, że dziecięce marzenia zawsze można zrealizować. Na zawsze pozostaną one gdzieś w najgłębszych zakątkach naszej podświadomości. Od dziecka marzymy i choć niektóre z naszych pragnień zdają się nierzeczywiste i nierealne, ziarenko fantazji zawsze jest nawet w zgorzkniałym i starym tetryku. 

 

Chłopiec imieniem Piotruś oglądnął niegdyś film o wielkiej małpie- King Kong. Z biegiem czasu gdzieś w jego małym serduszku narodził się pomysł, aby samemu zostać reżyserem i nakręcić niegdyś tą wspaniałą historię na nowo. Jednak nic nie zapowiadało, że ów marzenie spełni się. Ale… Piotruś został znanym reżyserem, nakręcił bardzo dobre filmy, zaś po jego niezwykłej adaptacji Władcy Pierścieni, ochrzczony został Władcą Oskarów. Tym sposobem kiesy inwestorów otwarły się i w efekcie dziś na ekrany kin wszedł King Kong- remake jednego z najlepszych filmów o potworach w historii kina.

Naturalnie wpakowano doń mnóstwo smutku, wzruszeń i przemyśleń, naładowano symboliką i dobrą muzyką, a do tego dodano gigantyczną liczbę efektów specjalnych i zaangażowano kilku znanych aktorów. Początek XX wieku. Młoda aktorka Ann traci wszystko po tym, jak zamknięty zostaje jej ukochany teatr. Dziewczyna marzy o spotkaniu z Jackiem Discrollem, znanym scenarzystą. Tymczasem pewien pechowy reżyser ma zostać odsunięty od ukochanej roboty, gdyż „wielka rada” zakręciła kurek z pieniędzmi. Ambitny człowiek nie kręcił filmów pod publikę, zamiast tego wolał trwonić dolary na swoje opętańcze wizje (dziś nazwalibyśmy takiego „niezależnym twórcą komercyjnego kina”, ale brak balonów, ptaszków i pszczółek wpływał (i wpływa!) dośc drastycznie na oglądalność tytułu, a ów reżyser nie zamierza tych ekscesów pokazywać). Wspomniany scenarzysta wypływa więc statkiem (można powiedzieć, że prawie go porywa), błyskawicznie kompletując ekipę, której obiecuje zdjęcia w Singapurze, tym samym starając się wykiwać „radę”. Zauważa też młodą Ann, która po odejściu „wielkiej gwiazdy” ma zastąpić jej miejsce na planie. Jack dziwnym trafem nie zdąża wysiąść z pokładu i… Wszyscy płyną w tajemniczy plener Wyspy Czaszki. Intrygująco? Po lądzie panoszyli się bowiem dość nieprzyjemnie tubylcy, dinozaury, a nawet wielka małpa - zwana Kongiem.

Cały film to smutna opowieść o tym, jak świat może być okrutny, jak to nie ma w nim miejsca na magię i tajemnicę, zaś chciwość potrafi przesłonić człowiekowi zdrowy rozsądek. Naturalnie, aby wszystko się sprzedało wpakowano weń, mnóstwo walk i rozwałki, pięknie zresztą zrealizowanej. Gwiazda produkcji- wielki Kong wygląda naprawdę obłędnie! Grube, gęste, szorstkie futro, realistycznie falujące na wietrze, blizny na twarzy, czarna skóra- cud techniki, za który grafikom należą się wielkie brawa! Podobnie jak za dinozaury i pozostałe efekty specjalne. Nie ma tu co prawda wielkich armii orków, ale gigantyczne robale i owszem. Wszystko zostało przemyślane i dobrze zaprojektowane. Mimo, że film w znacznej mierze bazuje na starym oryginale, nie przeszkodziło to scenarzystom na pewną swobodę i możliwość użycia własnej inwencji. W efekcie, po dodaniu nowych wątków (i starć) wyszedł olbrzymi jak sam Kong film, trwający grubo ponad 3 godziny. Że długo? Cóż- niektórych opowieści nie da się przedstawić krócej.

Na pewno reżyseria King Konga była niezwykłym doświadczeniem. Po pierwsze wymagała od Petera Jacksona sporej kreatywności, no bo jak tu kręcić film, w którym właśnie kręcony jest film? ;) Po drugie ściśle czuwał on nad innymi aspektami produkcji. Wreszcie po trzecie- powierzono mu bardzo odpowiedzialne zadnie, wiadomo było bowiem, że dzięki szumowi medialnemu tej zimy na King Konga pójdą tłumy. Na szczęście Peter spisał się! Ujęcia są dynamiczne, bez przerwy coś się dzieje. Chwilom wzruszenia też nadano odpowiednio piękny charakter. Mistrzostwem jest scena walki z tubylcami, która wygląda, jakby zrealizowano ją na podstawie robionych co trzy sekundy fotografii. Niby w porządku, ale co działo się przez 2 sekundy nieobecności? A te piękne rozmycia wówczas…
A co jest w King Kongu najlepsze? Powiem wam, że chyba muzyka. Wszystko brzmi tu tak, jak brzmieć powinno. Ryk Konga przeraża, kawałki muzyczne dopasowują się pięknie do sytuacji na ekranie. Raz ostre melodie przy okazji walki, później chwila spokoju i delikatne brzmienia pieszczące zmęczone uszy… Wiem, że nie oddam tego słowami, tak jak słowami nie oddałbym śpiewu aniołów w niebiosach, ale wierzcie mi, muzyka po prostu zwraca na siebie uwagę i to w bardzo pozytywny sposób.

Cieszą detale. Ann w końcowej scenie ubrana jest w białą suknię- symbol niewinności. Rekwizyty i kostiumy pięknie komponują się z epoką. Właściwie jedyne, co mogę mieć King Kongowi do zarzucenia, to drobiazgi. Ot - przy polskim, kinowym tłumaczeniu podczas czytania „literkami” Skull Island (Wyspa Czaszek), kiedy aktor mówi „I…S…L…A…N…D”, tłumaczone jest to jako „C…Z…A…S…Z…E” - ot, zabrakło litery, bo polski język jest ciut obszerniejszy niźli oryginał. Poza tym moje pytanie- jak na statku wiozącym aktorów i operatorów do kręcenia filmów znajduje się tak pokaźni arsenał broni, że mógłby zaopatrzyć w karabiny małe państwo? Omijane są problemy- jak na maleńką łódź zmieścił się 50 metrowy Kong, którego uśpionego przewieziono aż na Brodway? Wszak statek zatonąłby już dawno, a nie jest to wyjaśnione…

Ale są to błahostki. Wbrew popularnej ostatnio tendencji King Kong jest naprawdę dobrym filmem! Z radością informuję, że udało się wskrzesić legendę. I za to Piotrusiowi, marzycielowi, dziękuję bardzo.