„Ho,
Ho, Ho”- głos grubasa w czerwonym kubraczku słyszalny
był parę ulic od miejsca jego aktualnego pobytu. Jako,
że najwyraźniej i w tym roku Mikołaj nie uwzględnił
mnie na swojej liście i podarował jedynie rózgę (bądź,
w wersji amerykańskiej- węgiel) o prezent postanowiłem
zatroszczyć się sam. Zamiast kokard - wszedłem na
oficjalną stronę mojej niespodzianki. Miast
odpakowywania- uruchomiłem instalację. Halo Zero okazało
się w istocie, całkiem niezłym, choć krótkim
prezentem. I co - ten się śmieje, kto się śmieje
ostatni?
Fani Halo - swoistego fenomenu. FPP-a - legendy, który
przyciągnął przed Xboxa tylu fanów, ile Violetta
Villas psów. Dwie genialne części, komiksy, książka
(całkiem niezła), w planach film. Niewykluczone było,
że utalentowani miłośnicy stworzą jakąś mini grę,
czy remake i stało się. Zatytułowano ją: Halo Zero,
to…strzelanka 2D. Zacząłem chyba apetycznie, bo
tego typu produkcji na komputery osobiste jak na
lekarstwo!
Bohaterem jest nieśmiertelny (nie dosłownie, nie
bierzcie sobie tego tak do serc) Master Chief, ale na
fabule nie warto się zwyczajnie skupiać. Niby kogoś
ratujemy, coś tam musimy odkryć, ale i tak wszystko
sprowadza się do wielkiej rzezi dwuwymiarowych wrogów.
Dość mocno wzorowanych na odpowiednikach z dzieła
Microsoftu. Podobnie jak w nim - naraz możemy nosić
dwie bronie, bowiem matka natura nie wyposażyła
Chief’a w siłę, ani zaradność godną Księcia.
Pukawek jest kilka, na czele z karabinem, shoutgunem i
wyrzutnią rakiet, nie zapominając o broni obcych. W
sumie około 7 sztuk, również czerpanych całymi garściami
z konsolowego pierwowzoru. Wrogów zaserwowano nam
zaledwie kilka różnych typów, ale ich mała różnorodność
bynajmniej nie przeszkadza, ponieważ gra…bardzo
szybko się kończy. Mamy jednak kilka odmian słabych
maluchów, silniejszych i bardziej smukłych wojowników,
o różnym ubarwieniu (w tym zabójczego złotego) i
olbrzymiego cielca, na którego warto zużyć kilka
rakiet! Naturalnie ich sztuczna inteligencja ogranicza się
do możliwości parcia na przód i strzału, ale przecież
o to w takich grach chodzi(ło).
Grafika wysmażona przez amatorskie studio może się
podobać. Fakt - piksele, jak zwykle, obecne, ale
wszystkie postacie i tła są bardzo staranne. Co wcale
nie oznacza, że są ładne. Zresztą i tak nie ma czasu,
aby skoncentrować się na podziwianiu widoków, przygoda
czeka! Nieustannie brniemy przez setki wściekłych
obcych, zaś pociski latają w powietrzu. Całość wygląda
nieco groteskowo.
Okazjonalnie pod nasze opiekuńcze skrzydła dostaje się
żołnierz - sojusznik, którego trzeba bronić. Jest to
bardzo wkurzające, bo po polu walki - skaczemy, cofamy
się, uciekamy. Natomiast nasz sojusznik - kołek, stoi i
strzela, będąc na linii ognia. Zupełnie nietrafiony
jest pomysł z poziomami „jeżdżonymi”-
kierujemy wozem, jednocześnie strzelając do wszystkich
i wszystkiego. Niestety, nie można przejechać przez
wrogów taranując ich (chyba, że akurat spadamy na nich
ze wzgórza), zaś technika a’la kamikadze sprawdza
się, nad wyraz słabo. W ten sposób będziemy mogli
podziwiać niezbyt miły obrazek martwego Chief’a z
napisem u góry ekranu „Game Over”.
Słówko o mechanice - kierujemy standardowo klawiszami
numerycznymi. Aż dziwi, że wymyślono takie pokręcone
kombinacje klawiszowe. Radzę od razu zacząć od zmiany
sterowania, jeśli nie chcesz połamać sobie cennych
paluszków. Hulamy tu i tam, strzelamy - ot bezstresowa
rozwałka. Całkiem przyjemnie. Od czasu do czasu
natrafiamy na punkt kontrolny i po ew. śmierci odradzamy
się właśnie w nim (choć z bronią początkową, nie z
tą, którą mieliśmy w momencie zapisu). Wróg zanim
dobierze nam się do skóry musi wpierw przedrzeć się
przez tarczę ochronną, kilkoma ciosami. Aby ją naładować
- wystarczy schować się w bezpiecznym miejscu (nie ma
takich dużo, ale zawsze coś się znajdzie). Możliwa
jest też gra dla dwóch graczy przy jednym komputerze, bądź
klasyczny deatmatch za pośrednictwem sieci. Mapy do tego
typu rozgrywki są małe, ale gra się naprawdę
dynamicznie! Dodatkowo, oprócz strzelania możemy też
powalić niemiluchów celnym ciosem w walce wręcz.
Szkoda tylko, że jest tylko 1 (słownie:
„JEDEN”!) taki cios.
Przy Halo Zero bawiłem się nieźle. Tym bardziej, że
muzyka też nie rozczarowuje. Fakt - widać piętno
produkcji amatorskich, ale należy też uwzględnić, że
jest to tytuł w pełni darmowy, a mimo to potrafi
dostarczyć rozrywki. Może nie wiader i podczas gry
serce nie podchodziło mi do gardła, ale nie było źle.
Wkurzało mnie podczas niektórych misji, że Chief
niespodziewanie zaczął „ślizgać się”-
chodzić gdzie chciał i robić podobne „głupoty”.
Dziwią też wysokie wymagania sprzętowe. Bez 256 RAM
nie pograsz, a przecież to tylko prosta naparzanka w 2D!
Nie mniej fajny, mikołajkowy prezent. Jeśli znudziły
Ci się te wszystkie King Kongi i Prince of Persia, nie
ma lepszego wyboru. No dobra, wątpię, aby cię one znużyły,
ale chociaż daj Halo Zero szansę.
|