To
zdecydowanie najlepszy rok wielkiego wizjonera i
„dużego dziecka” światowego kina,
Tima Burtona. Dwa świetne filmy pociągnęły za
sobą zarówno niewątpliwy sukces artystyczny
(oba zebrały znakomite recenzje), jak i czysto
komercyjny (co nieczęsto się zdarzało Burtonowi
z uwagi na charakter jego filmów).
W czasie gdy w kinach przy pełnych salach grano
obdarzonego specyficznym klimatem „Charliego
i Fabrykę Czekolady”, superprodukcję ze
sporym budżetem, Burton, reżyser tegoż filmu,
po cichutku, niczym mrówka pracował razem ze
swoją ekipą nad nowym dzieckiem – animowaną
„Gnijącą Panną Młodą” (org.
„Tim Burton’s Corpse Bride”).
Dlaczego jak mrówka? Ano dlatego, iż „GPM”
stworzona została za pomocą techniki poklatkowej,
używanej już w „Miasteczku Helloween”
(„Tim Burton’s Nightmare Before
Christmas”) i „Beetlejuice”,
gdzie wszelkie efekty metamorfoz Żukosoczka i
efektów jego szalonych działań otrzymano właśnie
dzięki tej technice. Polega ona na tym, iż
– w przypadku GPM – stworzone z
metalowych szkieletów i silikonowej otoczki
figurki przesuwano co parę milimetrów, robiąc
zdjęcia figurkom w kolejnych fazach ruchu.
(Przyznajcie, iż jest to czasochłonne i wymagające
mrówczej pracy.) Potem całość zmontowano i
uzyskano efekt ruchu. Cały zabieg powinien być
kojarzony np. z plastelinowej animacji
„Uciekające Kurczaki” czy „Wściekłe
Gacie” (tym razem już nie Tima Burtona). ;)
I o ile w „Beetlejuice” animacja
przebiegała skokowo i nie wyglądało to zbyt
realistycznie, to w najnowszej animacji Burtona często
nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż film
tworzony był w całości za pomocą renderingu
komputerowego.
Zacząłem nietypowo, bo od technikaliów, a to
nie one są najważniejsze w przypadku filmów
autorstwa Burtona (choć zwykle stały one na
wysokim poziomie). Każdy, kto widział
kiedykolwiek jakieś dzieło tego reżysera, z
pewnością zauważy specyficzny klimat, często
bardzo nierzeczywisty, ocierający się o groteskę,
makabrę, kojarzący się z najbardziej
dziwacznymi baśniami (bardziej braci Grimm niż
Andersena), w gruncie rzeczy jednak stworzony dzięki
wszelkim fantazjom i wyobraźni Burtona. Tak jest
i tym razem. Niesamowity klimat wprost wylewa się
z „Gnijącej Panny Młodej”.
Sprzyja temu historia, dość pokręcona, będąca
ponoć napisana na motywach klasycznej rosyjskiej
baśni. Otóż młodzian w sile wieku, Victor von
Dort miał nieszczęście urodzić się w epoce
wiktoriańskiej, kiedy każdy młodzieniec taki
jak on prędzej czy później musiał się zgodzić
na małżeństwo z nieznajomą dziewką, zaaranżowane
przez rodziców. Naturalnie rodziciele zwracali głównie
uwagę i profity związane ze ślubem dzieci, niż
na coś tak mało istotnego, jak uczucia. Padło
więc i na Victora, który, denerwując się niemożebnie,
rusza razem z rodzicami na spotkanie przyszłym teściom
i próbę ślubu w kaplicy kościelnej. Victor,
trochę przez przypadek, poznaje niebawem swoją
przyszłą żonę, Victorię, która okazuje się
całkiem miłą i ładną dziewczyną, toteż chłopak
dochodzi do wniosku, że w sumie może warto się
ożenić. Niestety, za wszelką cenę nie chce wyjść
na fajtłapę przed przyszłą małżonką i tak
się stara, by próba w kościele wypadła dobrze,
że zapomina słów przysięgi, demoluje wszystko
dookoła siebie, a nawet podpala suknię przyszłej
teściowej. Pastor pokazuje mu drzwi i Victor
idzie na spacer, by dotlenić się nieco oraz
generalnie odstresować. Jak to zwykle bywa, gdy
tak jest sam i rozmyśla nad własną nieudolnością,
dostaje zastrzyk nowych sił witalnych. Brawurowo
powtarza przysięgę małżeńską, angażując
wszystkie dostępne skarby lasu i na koniec, w
kulminacyjnym punkcie, wsuwa obrączkę na jakiś
wyrastający spod ziemi korzeń. Tutaj następuje
znaczący zwrot wydarzeń. Okazuje się, że ów
korzeń to palec leżącej tam od dość już
dawna zmarłej panny młodej, zamordowanej w dniu
swojego ślubu. Nieboszczka wstaje i zadowolona,
że oto znalazł się ktoś, kto wyznał jej miłość,
zabiera przerażonego młodzieńca do świata umarłych.
I mamy oto taką sytuację: Victor z jednej strony
chce wydostać się ze świata podziemnego do
swojej żywej wybranki, a z drugiej nie chce ranić
(uczuć, naturalnie) zmarłej zakochanej. Obie
panny natomiast, za wszelką cenę próbują
doprowadzić do tego, by ukochany został właśnie
z nią.
Jak więc widać, zawiązanie akcji opiera się na
dosyć niecodziennej i bardzo burtonowskiej
historii, gdzie trupy tańczą z żywymi (nawet
dosłownie), a świat z pozoru przyjazny staje się
przerażający i na odwrót.
Burton świetnie skontrastował obydwie
rzeczywistości. Świat żywych, sztywny, szary i
posępny bardzo różni się od wesołego,
dekadenckiego wręcz miejsca, gdzie urzędują
umarli. Dzięki takiemu zabiegowi, doskonale
wyczuwa się ironię i całe przesłanie tego
filmu.
Stary mag-kościotrup w krainie zmarłych (zresztą
znakomicie wykonany) wypowiada o miejscu, gdzie się
znajduje słowa: „– Przecież ludzie
oddają życie, żeby tylko tu się znaleźć!”
Nie ma czemu się dziwić (można co najwyżej się
śmiać z przedniego dowcipu słownego), miejsce,
dokąd trafiają zmarli to przysłowiowa kraina
wiecznej szczęśliwości i ogólnie super
miejsce, leje się alkohol, orkiestra rżnie,
szkielety widowiskowo tańczą... Kapitalna
robota. Nie mam pojęcia, skąd u autora
scenografii tak śmiałe i zarazem urzekające
wizje owego świata. Mamy tu nawiązania do
kultowego disnejowskiego „Tańca Szkieletów”,
a także parę innych „staroświeckich”
elementów, bez których niegdyś film by się nie
odbył. Mam tu na myśli na przykład wetknięte
tu i ówdzie piosenki, zresztą świetnie zaśpiewane.
Czy jest coś, co temu filmowi można zarzucić?
Chyba nic. Jest tu wszystko, w krótkiej animacji
Burton zmieścił masę swoich inspiracji i różnorodnych
klimatów. Oglądaliście kiedyś drugi taki film,
gdzie żywi pląsają z martwymi, liryzm z komedią,
a gotycki horror z musicalem? Taki film, w którym
śpiewane przez bohaterów piosenki nie nużą, a
dialogi skrzą się ciętym dowcipem i
inteligentnym humorem? Taki, gdzie w tytułowej
gnijącej dziewczynie można by się w nim zakochać,
a niektóre postacie wyglądają tak pociesznie,
że sam ich widok powoduje salwę śmiechu? Taki
film, gdzie czuje się klimat starych filmów, a
jednocześnie łatwo odnaleźć aluzje i analogie
do współczesnego kina?
Jestem w stanie założyć się o sześciopak, że
nie. Mało tego, myślę, że nie ubędzie mi
funduszy :)
Na pochwały zasługuje również polski dubbing,
w pełni oddający klimat obrazu. Powiedziałbym
nawet, że autorka lokalizacji ;), Elżbieta Gałązka-Salamon
to dla mnie numer jeden w Polsce i nawet Bartosz
Wierzbięta, cokolwiek znakomity tłumacz, nie może
się z nią równać. Gałązka-Salamon może z
satysfakcją dopisać film Burtona do listy swoich
zawodowych, translatorskich sukcesów (na której
znajdują się m.in. „Miasteczko South
Park” czy „Pulp Fiction”).
Jest tylko jedna rzecz, która mnie zastanawia i
która byłaby wysilonym minusem tego cudeńka. Otóż
trzeba lubić styl Tima Burtona, wiedzieć, czego
można się po tej postaci spodziewać i na co
liczyć, inaczej wyjdzie się z kina z głupim
wyrazem twarzy. Burton chyba stworzył tym razem
film dla takich samych wykolejeńców i dziwolągów
jak on sam. Dzieciaki będą się albo momentami
nudzić, albo wyskakujące oko tytułowej
bohaterki i inne podobne akcje okażą się zbyt
mocnymi wrażeniami. Dorośli natomiast, mogą nie
zrozumieć treści i przekazu „GMP”.
Mimo wszystko, przyznaję wysoką ocenę
najnowszemu dziecku Burtona i zachęcam serdecznie
to zapoznania się ze wszystkimi jego filmami.
Łącznie ze świetną „Ginącą Panną Młodą”.
Mój faworyt do Oscara na film animowany,
deklasuje wszelkie miernoty pokroju
„Madagaskaru” czy „Kurczaka Małego”,
a nawet tak wyśmienity obraz, jak „Wallace
i Gromit: Klątwa Królika”. Cudo.
|