Matrix: Path of Neo by Papkin
Gatunek: TPP
Producent: Shiny Entertainment
Dystrybutor: Atari
Wymagania: Procesor 1.8 GHz, 512 MB RAM, grafika 128 MB
Recenzja
Chyba każdy wie, czym jest Matrix. Niezwykłe dzieło braci Wachowskich stało się ikoną współczesnego kina, niezwykła opowieść o losach Toma Andersona, który odkrywa, że świat jest iluzją, zaś wszystko co widział do tej pory wygenerował komputer stała się podstawą do wielu dyskusji i rozmyślań. Film swego czasu naprawdę wgniatał w fotel i nie pozwalał oderwać oczu od czarnych okularów Trinity, czy ponurych rys Morfeusza. O tak, pierwszy Matrix był marzeniem kinomana. Miał sensowna fabułę, tajemnicę, misterną intrygę, masę dobrych i złych bohaterów. I, jak to zwykle bywa, sequel (a nawet dwa) był nie unikniony. Tak więc, po popisie z części pierwszej Reaktywacja i Rewolucje okazały się rozrywką dla mas, pełną efektów specjalnych, wybuchów, rykoszetujących pocisków i walki. Niektórzy widzowie podnieśli krzyk przerażenie i niesmaku. Legenda została zbeszczeszczona. Zagłuszono go jednak przez gigantyczną kampanię reklamową. Keanu i spółka zarabiali krocie dzięki plakatom, kubkom, zdjęciom i gadżetom z nieśmiertelnym Matrixem. Interes zwietrzyło też Atari, które szybko nabyło prawa do przeniesienia przygód Wybrańca na komputery osobiste i konsole, zaś realizacją tej wizji miało się zająć Shiny.



I tu znowu naobiecywali programiści bardzo wiele, że Enter The Matrix pokaże nieznane widzom sceny, będzie przeplatać się z filmem, ale jednocześnie go uzupełniać, ach, jak to cała branża rozpływała się dosłownie nad kolejnymi zrzutami, zapewnieniami wyśmienitej grafiki, filmowej głębi i nad świetnym stylem walki. Jednak rzeczywistość okazała się inna. Cisnęła marzenia wprost w otchłań niepamięci, serwując graczom prostą rozwałkę o przeciętnym silniku graficznym, niemal niczym nie wybijającą się ponad przeciętność. Fakt- pograć się dało, ale przecież zapowiedzi były zupełnie inne. Po jakimś czasie oznajmiono, że na tym gry z Matrixem w tytule się nie skończą, ba szykuje się wielki powrót do pierwotnych założeń i gra, która zmiecie pamięć po poprzedniku. Wsłuchując się w głosy fanów stało się jasne, że gracze nie chcą animować postaci pobocznych (jakimi byli bohaterowie EtM- Niobe i Ghost), ale wcielić się w skórę samego Neo. Niedawno Shiny postarało się o promocje dzieła i pokazało pierwsze zrzuty, jednocześnie ponownie rozgadało się „Dlaczego to nowy Matrix będzie taki wspaniały”. Zaczęły się westchnienia. Choć zdarzali się i sceptycy, ja na ten przykład wierzyłem, że uda się przywrócić marce pewną chwałę. Że po tych wszystkich niedociągnięciach i nie spełnionych obietnicach dostanę coś, co naprawdę mnie wciągnie, pokaże jak powinna wyglądać gra akcji. Jak powiedział niegdyś pewien brodaty gangster w polskiej komedii „I cały misterny plan też w pizdu”. Pomijając dość „ciekawy” język, którym nie lubię się posługiwać tak na papierze jak i w rzeczywistości, ta wypowiedź niesie ze sobą pewne przesłanie. Tak mógłbym bowiem podsumować najnowsze dziecko Shiny, Matrix: Path of Neo.



Na początku powitał mnie instalator informujący, że mam za mało miejsca na dysku. A tak, w gwoli objaśnienia- gra zajmowała „zaledwie” 5 GB! Od razu serducho zabiło mocniej w piersi, zaś ręka zaczęła klikać w brzemienne „usuń” na co to rzadziej używane aplikacje. Gdy kosz się zapełnił, usunąłem zeń wszystko co się dało i rozpoczął się proces instalacji. Kiedy tak czekałem aż pasek dojdzie do upragnionej „setki” na usta cisnął mi się pewien wierszyk, który pozwolę sobie zacytować. „Stoi na stacji lokomotywa…” I tak stoi i stoi… No, ale nic to! Wszak na przyjemności trzeba czekać! (Na większość do 18 roku życia, bo wcześniej są albo nielegalne, albo niewskazane). Po kilku herbatkach wreszcie stało się! Wybraniec zagościł na moim komputerze na dobre i podekscytowany włączyłem grę. Dwukrotnie wykonałem kliknięcia wskazując kursorem ikonkę dumnie stojącą na pulpicie i wreszcie zaczęło się! Przed oczyma przeleciały mi loga kilku firm, potem nieśmiertelne „zielone słupki znaków” i menu! Ach, już stworzyłem profil i pierwsze zaskoczenie. Zaczyna się od… Wielkiej bitwy? Neo w czarnych okularach i znanym z wielkiego ekranu płaszczu zaczyna masakrować jakichś policjantów, czy innych anty-terrorystów. Pokój z kilkoma kolumnami, jakoś tak szaro wewnątrz. Grafika biedna, mało szczegółowa, a wszystko zamaskowane kilkoma filtrami i rozmyciami. Jednak i tak jak na dłoni widoczne są niedoróbki. Ciosów znam kilka na krzyż, zdziwiony poczynam kląć na system walki, kamera wariuje, animacja rwie, no i ginę po zabiciu kilku grup. Okazało się, że jest to niezbyt wyszukany sposób na określenie sposobu trudności rozgrywki. Nieźle wściekły patrzę, jak po niegrywalnej potyczce Morfeusz podaje Neo dwie tabletki i tu trzeba wybrać. Naturalnie, nie chcę kłopotów i postanawiam „Nie budzić się w łóżku z niewiedzą”, tylko „przemknąć do Matrixa i poznać prawdę o otaczającym mnie świecie”. A zapomniałbym- jest jeszcze poziom w biurze, bardzo nudna skradanka, gdzie trzeba przemykać za plecami strażników i kierować się tam, gdzie mówi Morfeusz w słuchawce telefonu. Jeśli dopadnie cię glina, albo agent- etap się kończy, a ty raczony jesteś animacją skucia Andersena kajdankami. Naturalnie nie da się tego przerwać, czy pominąć, a trwa to to dobre kilka sekund, a więc zanim spróbujesz ponownie trzeba swoje odczekać. Kursor kieruję na „Exit Game” i postanawiam wziąć się za coś innego. Wszak Matrix nie biały zając- nie ucieknie. Jednak kierowany niezwykłym przeczuciem, że „Może jednak to będzie coś lepszego”, bo kilku godzinach znów odpaliłem Path of Neo. I jak było?



Naturalnie ze składankowymi etapami projektanci szybko dali sobie spokój i skupili się na tym, co w grze najlepsze, czyli na walce. Tak jest, to nie przygodówka i Neo nie będzie sporów rozwiązywał intelektem, a załatwi je przy pomocy chętnych do bitki pięści. I jest to bodaj jedyny element Path of Neo, który zrealizowano bardzo dobrze. Sprawa przedstawia się tak- bohater dysponuje całkiem obszernym wachlarzem ciosów, zaś po niemal każdej misji (lub i w jej trakcie) wachlarz ów poszerza się o nową pozycję. Możliwe jest także rozwinięcie starych umiejętności i łączenie ich w naprawdę zabójczy łańcuch śmiercionośnych kombinacji. Liczne piruety, kopnięcia, ciosy, uniki i co to bardziej niezwykłe działania (vide złapanie dwóch wrogów za kostki i trzaśnięcie bezwładnymi ciałami o posadzkę, czy może złapanie delikwenta, skok wraz z nim aż po sam sufit i zrzucenie go, z jednoczesnym skokiem na jego leżącą już na ziemi czaszkę). W niektórych sytuacjach do rąk trafi też broń biała, a wraz z nią kilka nowych, pięknych kombinacji. Zależnie od tego, czy posługujemy się kozikiem, kijem, czy kataną Anderson korzysta z zupełnie innego stylu walki. Starcia są widowiskowe, nie brak w nich spontaniczności, a do wykonania combo wcale nie potrzeba pamięci godnej chińskiego mędrca, aby dokładnie wiedzieć gdzie i kiedy wcisnąć, który klawisz. Mało tego, gra czasem podpowiada nam jak wykonać efektowny manewr, gdyż na ekranie pojawiają się liczne wskazówki. Naturalnie nie jest zupełnie idealnie- czasem wydawało mi się, że mimo wszystko potyczki są odrobinę zbyt mało dynamiczne, ale gdyby były po prostu ciut szybsze, rozpływałbym się już całkiem w zachwytach. Serwuje się nam też starcia nietypowe, jak walka na palach. Nie można z nich spaść, gdyż dookoła szaleje ogień, zaś naszym zadaniem jest zrzucenie przeciwnika ku płomieniom. Nie jest to łatwe, ale wytwarza masę adrenaliny! Ale ile można? Czasem zdarzało mi się, że znudzony już trochę wykonywaniem po raz pięćdziesiąty tej samej kombinacji w celu spacyfikowania biegnącego policjanta ziewałem. Atmosferę podgrzewają jednak agenci. W Enter the Matrix byli oni nie pokonani, tu można ich zazwyczaj zniszczyć, choć nie jest to łatwe. Po pierwsze- walczą oni znacznie lepiej niż zwykły, ludzki przeciwnik. Po drugie- po tym jak ich pasek energii spadnie do zera mogą opuścić ciało „żywiciela” (czyli człowieka w którego się wcielili) i przenieść się na następną ofiarę. Dlatego bardzo korzystne jest wykańczanie wpierw całej policji i wojska, które się wokół naszych wyczynów kłębi, niczym muchy lgnące do miodu. Gorąco robi się też gdy w powietrzu lecą kule, a my jesteśmy skazani na ostrzał biegnąc gdzieś, czy atakując któregoś z wrogów wręcz. Na szczęście szybko okazuje się, że z racji bycia Wybrańcem mamy dostęp do nieco mniej klasycznych zdolności, jak zatrzymanie pocisków w locie i odesłanie ich w stronę luf, które je zrodziły.



Skoro o karabinach, pistoletach i strzelbach mowa, to zapewne dziwi was, czemóż jeszcze ni słowem nie wspomniałem o walce przy użyciu broni palnej. Nie wspomniałem, bo jest ona… dość słaba. Kamera wariuje częściej niż zwykle, we wrogów jakoś tak trudno trafić czy to z powodu szarpnięć animacji, czy może raczej przez dziwną czułość myszki, zaś wystrzeleniu kuli towarzyszy efekt „ognia, który bucha z lufy”, przez co gra staje się jeszcze bardziej nieczytelna. A że zazwyczaj strzelamy w trybie focus (w którym to możemy także wykonywać efektowne ciosy w walce wręcz), to widok słynnego „wężyka” za kulami, czy też dodatkowe rozmycie ekranu dodatkowo utrudnia widoczność. Po prostu Shiny za wiele w ten tryb wpakowało i to nie jest w żadnym razie komplement. Wystarczyło się wzorować na Maxie Paynie i zapewne wszystko byłoby znakomite, zaś tak… A miało być tak pięknie- słowa piosenki aż same cisną się na usta.

Pisałem już o grafice, ale była to na razie wzmianka. Takiej szpetoty, okpienia detali i ogólnie ubogiego środowiska nie widziałem dawno. Twarze, obiekty dookoła, dosłownie wszystko zawodzi. Jedynie podczas efektownych starć można na chwilę zapomnieć o kiepskim silniku graficznym, który jest zarazem przeróbką tego z EtM. Jak więc M:PoN może tak krztusić całkiem dobry komputer? Oto jest pytanie. Czy betatesterzy nie wykryli usterki? Pewnie by wykryli, ale ich zapewne najzwyczajniej nie było. A może to „spece” od optymalizacji kodu się nie popisali? Mam wrażenie, że po prostu chciano zdążyć na sezon świąteczny i opchnięto produkt wybrakowany. Po zainstalowaniu patcha, który waży ponad 50 MB, animacja ponoć nie zwalnia już tak bardzo na niektórych zestawach sprzętowych. W praktyce, przynajmniej u mnie, widać naprawdę symboliczną poprawę. Czekam na kolejne łatki. Poza tym po wgraniu poprawki jakimś cudem zyskujemy kilkaset mega wolnego miejsca. Dziwne. A sama animacja, choć podczas walki prezentuje wysoki poziom, to czasem rozczarowuje przy samym, zwyczajnym, biegu, który nie jest, niestety, zrobiony rewelacyjnie.



Muzyka jakoś nie wpada szczególnie w ucho, choć niektóre utwory przeniesione są chyba wprost z filmu. Ot- wyższe stany średnie. Aktorzy podkładający głosy spisali całkiem dobrze. Wszak są to gwiazdy prosto z ekranu i trudno oczekiwać, że nagle spartaczą robotę. Za to sami dźwiękowcy coś chyba pomylili, bo raz nagrali dialogi za głośno, a raz za cicho, co powoduje nieustanną regulację głośników- a to, żeby cokolwiek słyszeć, a to, żeby nie ogłuchnąć.

Fabuła skupia się, jak się pewnie domyślacie, wokół słynnej trylogii. Weźmiemy udział w wielu podniosłych scenach, jak walka z kilkudziesięcioma Smithami na raz, o czym rozpiszę się za chwilę, potyczka ze Smithem na stacji metra, czy walka na Sali treningowej z samym Morfeuszem. Jednak wykazano wiele inwencji projektując poziomy. Bo choć tradycyjnie uczestniczymy w filmowych wydarzeniach, to większość etapów opiera się na niedopowiedzeniach i zasadzie „Co się dzieło, gdy widzieliśmy w kinie kogoś innego”. I tak przecież nie wiadomo, czy Neo nie przechodził jakiegoś bardziej zaawansowanego treningu, ale może szkolono go w kilku programach. Pomysły programistów czasem mnie pozytywnie zaskakiwały. Choćby walka w czarno białym świecie ze starego filmu, potyczki z shogunami, albo i wymiana ciosów, gdy w tle znajduje się… kinowy ekran, gdzie bez przerwy bije się dwójka postaci podejrzanie podobnych do Neo i jego wroga. Prawdziwym mistrzostwem jest też psychodeliczne ucieczka z alternatywnego świata, gdzie wszystko jest nienaturalnie wykrzywione, grawitacja działa co najmniej nietypowo, a widoki pokroju krzesła postawionego na suficie nie robią na nikim wrażenia. Jeśli ktoś grał w Psychonauts i miał okazję gościć w głowie strażnika Boyda będzie wiedział, o co chodzi. Zastosowano kilka uproszczeń- podczas sceny samotnej walki z setkami Smithów, do walki wkracza zaledwie kilkunastu agentów, zaś reszta biega dookoła patrząc na potyczkę. W specjalnym trybie- code vision, gdzie zobaczyć można źródła ciepła, nie są nawet ci „biegacze” widoczni w postaci „gorąca”.



Sterowanie nie stwarza większych problemów, no, może poza próbą jednoczesnego trzymanie jednej ręki na nieśmiertelnym „wsad”, drugiej na myszce, przytrzymywania focus (shifta) i ctrl (unik). Spróbujcie ułożyć ręce w taką wiązankę. Trudne? Postanowiłem jednak nie pchać na control kciuka i czasem najzwyczajniej „puszczałem” sterowanie. I choć walka jest dziecinnie łatwa, to stworzono też tzw. Super combo- kombinacje bardzo śmiertelne, ale niemal niemożliwe do wykonania. Aby wyzwolić taki „mega cios” trzeba wykonać tak wiele z góry określonych działań, że nie ma szans, aby nauczyć się ich na pamięć! Ja użyłem tegoż kilka razy i to zupełnie przez przypadek. No i walka z pomocą pistoletów jest znacznie łatwiejsza niźli podczas potyczek wręcz, co, choć realistyczne, głupio zachęca do źle zrealizowanego strzelania. Jeśli chcecie czerpać jako taką przyjemność z gry, lepiej już przyzwyczajcie się do tego, że strzelby trzeba będzie odłożyć na rzecz sprawnych pięści Keanu, znaczy się Neo.

Shiny nie próbowało nawet dać nam złudnego wrażenia wolności- wszystkie poziomy to szczelnie, hermetycznie wręcz zamknięte drogi, żadnych rozgałęzień, alternatywnych ścieżek, czy czegokolwiek. Królują skrypty i akcja prowadzona jak po sznurku. Taaaaak! No dobra- Nieeeee! Czy nie można było trochę się postarać i w tym względzie? Przez takie właśnie niedoróbki i efekty lenistwa nowy Matrix sprawia wrażenie gry robionej „Na szybko”, której „na dobre” wyszłoby jeszcze kilka miesięcy prac. Nie będę już więcej mówił- po prostu tnę ocenę.



Sprawiedliwość oddam jeszcze wspominając o tym, że całość upstrzono wstawkami prosto z filmu. Są one jednak koszmarnie pocięte i czasem wręcz wkurzał mnie taki stan rzeczy. Jednak jest to pewnego rodzaju plus, bo przecież mogło i tych „wycinków” zabraknąć. Wrażenia filmowości dopełniają liczne spowolnienia akcji przy widowiskowych ciosach, no i sceny na silniku gry. Czasem też na chwilę staniemy za sterami helikoptera, czy zaskoczeni zostaniemy czymś niezwykłym. Podkreślam to „czasem”, a może raczej powinienem użyć słowa „rzadko”? Nie zadbano o detale, po niespodziewanym ciosie, po którym Wybraniec przelatuje rozwalając ścianę za sobą, do sekretnego pomieszczenia, gdy zakończymy walkę z napastnikami nagle stwierdzamy, że dziury nie ma! Załatał to jakiś program, czy jak? Głośno zapowiadane alternatywne zakończenie, na szczęście nie zawodzi. No i jest też walka z mega… A tam, nie powiem, zagrajcie, a sami się dowiecie. Zaś za rzucanie spoilerami zostałbym bardziej zbluzgany niźli za zrobienie wam, czytelnicy drodzy apetytu.

Kończąc tą wyjątkowo długą recenzję wiem dokładnie, jak podsumować Matrix: Path of Neo. Jest momentami nudny, ma denne strzelaniny, kiepską grafikę, która do tego nie chce płynnie działać na wielu komputerach i masę niedoróbek. Pełen jest nietrafionych pomysłów. Jednak… To w końcu Matrix i pozwala wcielić się w skórę największego bohatera tegoż uniwersum. Choć nad grą czuwali i bracia Wachowscy, jest ona bardzo średnia. Powiedziałbym, że rozczarowuje, choć nie na całej linii. Czekam na kolejne gry traktujące o tym niezwykłym świecie i mam nadzieję, że tym razem zostaną dopracowane w każdym detalu. Może jednak panom z Shiny już podziękujemy?


Papkin

6 Grafika

5
Dźwięk

7
Gryw

6
Plusy:

+ System walki.
+ Pomysłowe poziomy.
+ Wstawki filmowe.
+ Ciekawe pomysły.
Minusy:

- Grafika.
- Wątpliwa płynność rozgrywki.
- Nuda- ale tylko czasem.
- Walka bronią palną.
- Kolejne rozczarowanie…