Zgadza się, do tej pory nie zlokalizowano grobów ani szkieletów dziesiątek tysięcy rycerstwa jakoby poległego na "zielonych polach" obok Stębarku. Bo też i tak na dobrą sprawę do tej pory nie przeprowadzono bardziej zaawansowanych prac archeologicznych, a te, które miały miejsce w czasach powojennych, do niczego specjalnego się nie dokopały. Po prostu nie szukano w odpowiednich miejscach, teren uległ znacznym zmianom i zlokalizowanie faktycznego miejsca bitwy w obecnych czasach jest praktycznie niewykonalne. Z drugiej strony, relacje o wyrżnięciu w pień znacznej części sił krzyżackich przy znikomych stratach własnych ("poległo dwunastu z naszych znaczniejszych rycerzy") przypominają współczesne relacje telewizyjne z Iraku i niczym się nie różnią od wszelkich relacji wojennych, gdzie niemal zawsze panuje tendencja do zawyżania wysokości strat zadanych przeciwnikowi i pomniejszania własnych. Bo i też nikt w tamtych czasach nie prowadził bitew na "wyrżnięcie do ostatniego człowieka". Wystarczy przytoczyć relację jak jeden z rycerzy niemieckich - Dypold Kokeritz von Dieber z Łużyc - bez trudu podjechał do Jagiełły i wyzwał go na pojedynek. Króla jednakże powstrzymano a w jego zastępstwie starł się na kopie Zbigniew z Oleśnicy, rzecz jasna Niemca roznosząc na strzępy.
Długosz dostarcza nam wielu innych ciekawych relacji, chociażby o chłopach obserwujących starcie na sześciu dębach rosnących po środku pola bitewnego czy o rzuceniu się polskich sił do "degustacji" krzyżackiego wina z zajętych taborów. Raczy nas też opowieścią o tym, jak to Litwini "uciekali aż na Litwę". W zasadzie, niemal wszystko, co wiemy o przebiegu Bitwy opiera się na jego relacji tudzież na wcześniejszej - powstałej w tym samym roku, w którym miało miejsce starcie - Kronice Konfliktu. Do źródeł kronikarskich zawsze trzeba podchodzić z pewnym dystansem, a Długoszowi zarzuca się jedno: Litwinów nie znosił, Witolda wręcz nienawidził, stąd też jego opis przebiegu starcia, pomimo fascynujących szczegółów w jakiejś części może być tendencyjny i niewiarygodny. Jagiełłę przedstawiał wręcz jako płaczliwego starca na pasku krakowskich panów.
W nawiązaniu do dzisiejszych czasów warto wspomnieć jeszcze o jednym aspekcie wojny polsko-krzyżackiej. Kampanię wojenną poprzedziła równie intensywne zabiegi dyplomatyczne oraz propagandowe, jak również kilka zamachów skrytobójczych. Co prawda Polaków i Litwinów nie nazywano "terrorystami", ale użyto ówczesnego odpowiednika: "poganie". Świat Zachodu ruszył więc ochoczo do walki z "poganami ze wschodu", dowodzonymi przez poganina-Jagiełłę, i równie przewrotnymi Polakami. Polscy "agenci wpływu" również tworzyli własny obraz Zakonu, jako instytucji barbarzyńskiej i zdeprawowanej, co z chęcią pociągnął dalej jeden z największych polskich pisarzy fantasy - Henryk Sienkiewicz, a którego wizja znana nam jest bardziej dzięki monumentalnej ekranizacji w reżyserii Aleksandra Forda. Ten ostatni na szczęście mocno oddalił się od bajek Sienkiewicza przedstawiając przebieg bitwy w bardziej obiektywny sposób.
Wiadomo, że po polskiej stronie walczyły oddziały litewskie, smoleńskie, tatarskie, Ślązacy i grupa wyjątkowo tchórzliwych Czechów, których dwukrotnie z powrotem zaganiano na pole bitwy.
Przeglądając informacje o siłach krzyżackich z trudem natkniemy się na jedną informację (przykładowo, Wikipedia milczy na ten temat) - po stronie wojsk zakonnych walczyło sporo Polaków, a dokładnie Pomorzan na czele z księciem szczecińskim, którego herold był jednym z tych, co wręczali dwa nagie miecze (na Jagiełłę bardziej podziałałyby dwie nagie Litwinki, ale to już szczegół).
Obraz wojsk krzyżackich to w powszechnej opinii masa ciężkozbrojnego rycerstwa z czarnymi krzyżami na białych płaszczach, taki wizerunek odmalował Ford w swym filmie i taki też gości w naszej pamięci. Problem tylko w tym, że ciężkozbrojnych Braci Zakonnych, stanowiących elitę dowódczą sił pruskich, było na polu bitwy tylko… 250, (a w całym państwie zakonnym 570), z czego większość zginęła (na czele z Wielkim Mistrzem Ulrichem) w bezpośrednim, bitewnym starciu.
Jeżeli chodzi o krzyżacką piechotę i wilcze doły - wiadomo, że stanowią one późniejszy dodatek (czytaj: konfabulację) i ani nie było żadnych kuszników, ani też wojska krzyżackie nie miały czasy na kopanie pułapek, w które zresztą same by powpadały, gdyby przeprowadziły bezpośrednią szarżę, miast czekać na uderzenie wojsk polskich.
Kronika Konfliktu nie wspomina nic o upale, w którym to jakoby grzać się mieli zapuszkowani rycerze (większość chorągwi i tak stanowili lżej uzbrojeni jeźdźcy stanowiący świtę każdego kopijnika), zamiast tego pisze o ciepłym deszczu, który zmył kurz z końskich kopyt. Nie wspomina też nic o pierwszym uderzeniu prawego skrzydła przez "popędliwego i niecierpliwego" Witolda - wojska miały ruszyć na siebie frontalnie staczając się w dolinkę…
W zasadzie prawda jest taka, że nie wiadomo dokładnie ile osób walczyło po obu stronach, ile zginęło, ile uciekło, ile dostało się do niewoli, jak dokładnie przebiegało starcie. Wiadomo jedno - po zniszczeniu sił krzyżackich w bezpośredniej bitwie wojska polskie rozbiły się o mury Malborka i po nieskutecznym oblężeniu musiały powrócić do rodzimych stron. Potęga Zakonu została złamana, to fakt. Krzyżacy z pozycji agresora musieli przejść do defensywy, tracąc pomorze Gdańskie a następnie ulegając sekularyzacji. Jednakże w istocie rzeczy nierozwiązana kwestia Prus na stałe zaciążyła na historii regionu i stosunków polsko-niemieckich, stając się jedną z przesłanek napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę w 1939 roku.