Niedaleko Statuy Wolności rozbija się ogromny meteoryt, z którego wychodzi elegancko ubrany czarnoskóry człowiek. Podąża on ulicami Nowego Jorku, gdy nagle zostaje potrącony przez samochód. Gina, która prowadziła pojazd, próbuje pomóc nieznajomemu przybyszowi, lecz znika on z miejsca wypadku. Okazuje się, że wewnątrz jego ciała jest mnóstwo mikroskopijnych ludzików przybyłych z kosmosu i pragnących uratować swoją planetę. Aby tego dokonać, muszą odnaleźć urządzenie wchłaniające zapasy wody z naturalnych zbiorników ziemskich. Mają na to dwa dni, gdyż później padnie im zasilanie. W tym wszystkim pomoże kosmitom syn Giny, który przypadkiem wpadł w posiadanie potrzebnego przyrządu kilka tygodni wcześniej. W obawie przed dekonspiracją, statek naśladuje ludzkie odruchy i przybiera imię Dave, aby nie wyróżniać się z tłumu.
Kino wywodzące się spod ręki reżysera Briana Robbinsa nigdy nie było najwyższych lotów. W końcu to on czuwał nad Norbitem i nad nudną komedią familijną Na psa urok. Mów mi Dave w pewnym stopniu przypomina wcześniejszą produkcję z Timem Allenem w roli głównej. Bohaterami znowu są odmieńcy wśród nowojorskiej społeczności. Scenarzysta obrazuje ich bolączki i radości, a w wielkim mieście wydają się one na tyle nieważne, że jedynym sposobem na ich rozwiązanie jest ignorancja, milczenie i akceptacja. Oczywiście nie jest to żadna nowość w amerykańskiej kinematografii, gdyż produkcje dla całej rodziny zawsze opowiadają o bohaterach wyalienowanych z normalnej i często okrutnej rzeczywistości. Przypomnijmy sobie chociaż takie filmy jak Bogus, mój przyjaciel na niby czy Czarodziej Kazaam.Ale obraz Robbinsa nie tylko w tym jest powtarzalny.
Mów mi Dave niczym nie zaskakuje. Nie przedstawia nowych rozwiązań, ani nie walczy ze schematami. Sam je powiela, jak każdy normalny film familijny, ale się tego nie wstydzi. To miał być komercyjny produkt przeznaczony dla młodszych odbiorców i taki właśnie jest. Polski dystrybutor zasygnalizował to nawet wykorzystaniem dubbingu w wersji kinowej. I świat przedstawiony właśnie dla nich może się wydać atrakcyjny.
Połączenie idei miejskiej dżungli z miniaturą Star Treka to niczym spełnienie marzeń każdego małego chłopca chcącego polecieć w kosmos. Choć tu widzi się raczej ukłon dla wszystkich amerykańskich dzieci, które przebierają się w kostiumy Kirka i Spocka. Na naszym gruncie najprawdopodobniej to nie zadziała tak efektywnie.
Lecz komedia Robbinsa to przede wszystkim Eddy Murphy, który pokazał tu dwie aktorskie twarze. Pierwsza należy do kapitana statku i nie można mu tu niczego zarzucić. Jest jak najbardziej poważny i nie próbuje wypychać każdej wolnej chwili nieśmiesznymi odzywkami. Ta druga może służyć jako komentarz komika do wszystkich, którzy krytykują jego talent. Gra tu bowiem strasznie sztywno, ale w tej sytuacji to był dobry wybór. W roli ruchomego i metalowego statku kosmicznego zachowuje się wiarygodnie. Jednak czasami zbyt często widać obie twarze Murphy'ego. Drętwy uśmieszek (częsty i szalenie irytujący), imitacja ruchów przechodniów oraz niepewność w stosunku do wypowiadanych zdań to jedyny asortyment żartów, jaki zapewnili nam scenarzyści. Na początku jest to w miarę zabawne, ale wraz z postępem fabularnym nie ukazuje się tak naprawdę nic, co mogłoby zainteresować publiczność na dłuższą metę. Nawet postać policjanta wierzącego w koncepcje zaprezentowane w serialu Z Archiwum X nie dostarcza odpowiedniej dawki humoru. Zamiast przerysować bohatera na obsesyjnego fana Muldera lub byłego hipisa przerzuconego na wiarę new age, twórcy zostawili tylko cechy głupkowatości i łatwowierności, co wystarcza na jeden, góra dwa gagi, ale nie na cały film. W finezyjności twórcy scenariusza jednak się nie popisali.
Mimo denerwującego Murphy'ego, Mów mi Dave jest porządną pozycją do obejrzenia z całą rodziną. Prezentuje identyczny poziom, co reszta obrazów z gatunku kina familijnego. Młodsi widzowie się nie zawiodą, ale starsi niestety nie mają czego tutaj szukać. To tylko wakacyjny produkt komercyjny, który szybko wypada z głowy.