Zapędziłem się jednak zbyt daleko, bo to tylko zwykła recenzja filmu. I to właśnie takiego, który dostarcza adrenaliny. Oto bowiem na ekrany wpada znowu Hulk. Zły, brzydki i zielony. Gdyby zobaczył go Pudzian, wpadłby w kompleksy. Do czasu aż zobaczyłby, kim jest Hulk, gdy nie jest zielony - małym, chudym naukowcem Brucem Bannerem.
Pamiętamy pierwszą próbę przeniesienia Hulka na ekrany kin? Pamiętamy. Wyszło, szczerze mówiąc, tak sobie. Niektórym spodobało się zagłębienie w psychologiczną naturę Bruce'a Bannera i jego zielonego alter ego, ale duża część widzów doszła jednak do wniosku, że film o Hulku, który potrafi podnieść lokomotywę i generalnie nie ma pożytku z mózgu powinien przedstawiać przede wszystkim wielką, ogromną rozwałkę.
Jeszcze przed powstaniem Incredible Hulk mogliśmy być pewni, że tym razem właśnie to dostaniemy. Przede wszystkim za sprawą reżysera, który wcześniej nakręcił drugą część Transportera z Jasonem Stathamem w roli głównej. Muszę też wszystkich uprzedzić, że nowy film o Hulku nie jest kontynuacją, lecz odświeżeniem, nowym podejściem do tematu.
Tym razem darowano sobie wstęp "jak do tego doszło". Całość pokazano w krótkich, urywanych scenach na samym początku filmu, gdzie Banner (w tej roli sam Edward Norton!) poddaje się eksperymentowi z promieniowaniem i zamienia się w bezmózgiego niszczyciela. Potem akcja automatycznie przenosi się do Brazylii, gdzie naukowiec ukrywa się przed amerykańską armią, pracuje w rozlewni napojów, uczy się panować nad własnymi emocjami, a przede wszystkim poszukuje lekarstwa, aby odwrócić zmiany, jakie w nim zaszły. Jak nakazuje tradycja każdego filmu, w którym bohater się ukrywa - Banner wkrótce zostaje odnaleziony. I zaczyna się rozwałka.
W poprzednim filmie o Hulku zmagał się on z generałem Rossem - z własnym ojcem. Ten pierwszy chciał dorwać Bruce'a, aby wykorzystać go do własnych celów i zbudować armię super żołnierzy. Drugi był po prostu zły. W przypadku Incredible Hulk szablon się powtarza, ale tym razem ojca zastąpił żołnierz Emil Blonsky, w którego wcielił się sam Eli Roth. Blonsky charakteryzuje się niezdrową obsesją na punkcie własnych mocy, dlatego też grzebie we własnych genach tak długo, aż ostatecznie zamienia się w wielkie, paskudne monstrum.
Jak dla mnie - wszystko w tym filmie gra jak powinno. Wielki niczym kombajn Hulk to zwykła góra mięśni bez rozumu, który tłucze dookoła wszystko, co ma chociażby brzydki kolor. Oczywiście nawet jako heros bezrozumny, Hulk jest herosem pozytywnym, dlatego częściej skupia się na wyrządzaniu szkód tym, którzy szkodzą jeszcze bardziej od niego albo jemu samemu.
Aż ciężko uwierzyć, że ekranizacja komiksu przyciągnęła takie gwiazdy jak Edward Norton, Tim Roth oraz Liv Tyler. Norton znowu schudł i dlatego jako naukowiec jest dużo bardziej przekonujący niż grający wcześniej tę samą rolę Eric Bana. Do tego efekty specjalne zrealizowane w technice CGI (Computer Generated Imaginary) wyglądają znakomicie, zwłaszcza jeśli wspomni się, np. Jestem legendą.