Rob dostał awans, który wiąże się ze stałą przeprowadzką do Japonii. W przeddzień wyjazdu, jego przyjaciele urządzają mu niespodziewaną pożegnalną imprezę. Jest to nie tylko ostatnia szansa na pożegnanie się ze starymi znajomymi, ale również wyznanie ukrywanych prawd pewnym osobom. Plan jednak się nie powodzi, gdyż imprezowicze słyszą ogromny wybuch. Nagle gaśnie światło, a przerażeni nowojorczycy wyruszają w chaosie na ulice, by sprawdzić przyczynę tych awarii. Okazuje się, że miasto zostało zaatakowane przez ogromnego potwora, który pustoszy wszystko, co widzi na swojej drodze. Rob wraz z przyjaciółmi muszą to wydarzenie jakoś przeżyć.
O "Cloverfield" pewnie nikt by wcześniej nie usłyszał, gdyby nie przeogromna kampania reklamowa. Co pewien okres przed premierą ukazywano tajemnicze zwiastuny bądź plakaty, napędzające ciekawość oczekującego widza. Nawet Polski nie pominięto. W ramach akcji promocyjnej stworzono plakat, na którym widać zniszczony Pałac Kultury (amerykański przedstawia zniszczoną Statuę Wolności). Wszystko było tak trzymane w tajemnicy, że nikt nie był w stanie się domyślić, co będzie bezpośrednim zagrożeniem dla nowojorczyków. Film miał już swoją premierę, a wroga Amerykanów ujawniono. Czy warto było czekać?
Trudno na to pytanie odpowiedzieć, gdyż nasuwa się dość ambiwalentna krytyka. Z jednej strony jesteśmy ogarnięci pozytywnymi odczuciami. Cała produkcja została nakręcona za pomocą kamery cyfrowej. Wykorzystując ten sprawdzony wcześniej w "Blair Witch Project" sposób, autorzy chcieli wykreować atmosferę autentyczności. I udało im się! Sceny jakie widzimy wywołują naturalne przerażenie i potęgują napięcie. Wokół panuje chaos i panika ludzi, próbujących uciec od stwora. Jednakże jest również zła strona tego typu realizacji. Jak na film, obraz jest zbyt ruchomy. Oczywiście, to znowu próba wytworzenia naturalności, ale do tej niestabilności dochodzą jeszcze wybuchy (szybko migocące światła) oraz ciągły bieg w odbijających się neonach nowojorskiej metropolii. Epileptycy nie powinni tego oglądać, ale osoby zdrowe będą się czuły również dosyć nieswojo. Jedyna bardzo dobrze zrealizowana scena dzieje się w metrze, gdyż wtedy rzeczywiście można odczuć terror porównywalny z "BWP" i "Zejściem".
Odchodząc jednak od niezależnej wizji nowojorskiego monster movie, cały film nie jest specjalnie skomplikowany. Scenariusz skupia się na zwykłych ludziach, dlatego nie dostajemy informacji na temat korzeni potwora czy skąd się wziął w Nowym Jorku, a jedynie, poprzez multimedialną dokumentację przygody czwórki przyjaciół, odkrywamy jego nietypowe zdolności. Historia jest prosta i gdyby została zrealizowana z rozmachem, jak większość hollywoodzkich produkcji, to nie byłaby za grosz ciekawa i innowacyjna. W dodatku, sama idea stwora jest zlepkiem pomysłów z innych filmów. Mamy tu bowiem hybrydę "The Host" z "Godzillą" i "The Thing". Co więcej, efekt, jaki powoduje ugryzienie jednego z "podopiecznych" potwora, jest porównywalny z reakcją ludzi na wirusa w "28 dni później". Rozpowszechnianie schematów i banalność scenariusza to najpoważniejsze wady "Projekt: Monster".
Pomimo naturalności i potęgowaniu naturalnej grozy, "Cloverfield" to tak naprawdę wiele hałasu o nic. Obraz Reevesa jest idealnym przykładem amerykańskich filmowców na rozładowanie emocji po atakach 9/11. I tak jak "Jestem legendą", "Projekt: Monster" próbuje zastąpić globalny terroryzm komercyjną apokalipsą. Dzieło Lawrence'a przedstawia jednak atrakcyjniejszą, przepełnioną symbolizmem formę umierającego Nowego Jorku. Natomiast Reeves stworzył tylko kiczowaty monster movie w stylistyce "Blair Witch Project". Przerost formy nad treścią.