Oczywiście powyższa wersja jest delikatnie złagodzona. Odzwierciedla jednak ona stosunek do społeczności Azjatów. Po mojej majowej przygodzie z olbrzymią chęcią wstawiłbym "Koreanki, patafianki, sp..." i resztę znacie.
To słowem wstępu. Powiem tyle - niezbyt kręci mnie kultura wszystkich tych ludzików ze skośnymi oczami. Nie, nie oglądałem żadnych hentai, nie czytałem mangi, nigdy w życiu nie widziałem całego odcinka Dragon Ball. Jedyne co dobre wyniosłem ze Wschodu, to pani o egzotycznie brzmiącym nazwisku - Lucy Liu. Nie wiem co Wy sądzicie o tej aktorce, ale szczerze mówiąc mało mnie to obchodzi. Jak dla mnie jest to niezaprzeczalnie jedna z ładniejszych przedstawicielek tej mniejszości (przynajmniej jak na nasze polskie klimaty) narodowej jaką dane mi było zobaczyć. Pierwszy raz widziałem ją w filmie genialnego reżysera i scenarzysty, Quentina Tarantino - Kill Bill. Rola O-Ren Ishi, która przypadła jej w udziale pozwoliła mi dostrzec azjatyckie piękno. Później spotkałem ją w takich produkcjach jak Zabójczy Numer (Lucky Number Slevin), gdzie przybrała nieco zabawniejszą postawę (słodziutka Lindsey) oraz w Czyścicielu. Rzeczywistość jednak okazała się przewrotna. Z wyglądu i kunsztu aktorskiego jednej persony nie można niestety wnioskować, że cały ten naród okaże się miły.
Odejdę chwilowo od tematu pięknych dam z biologicznie wbudowanym panoramicznym wizjerem. Jestem ze Słupska. Kocham Polskę, a za granicą byłem tylko raz w życiu. Niemniej bardzo lubię podróżować do większych miast, gdzie mogę spotkać jakieś mniejszości narodowe i przysłuchać się ich rozmowom w nie do końca znanych mi językach. Jeszcze większą przyjemność sprawiało mi wdawanie się w konwersacje gdy odwiedzałem Włochy (króciutka lekcja - w ichniejszym języku piwo z kija to uno birre de la spina - nie wiem jak się pisze, ale wymowa mniej więcej zachowana - przydatne!). Toteż nie zdziwicie się chyba, gdy powiem że nie odmówiłem pomocy uroczej pani na dworcu w Krakowie, która po polsku umiała tyle co ja po turecku.
Zacznijmy od początku. Proszę wczuć się w klimat - rok 2007, długi weekend majowy. Przede mną perspektywa siedzenia przez parę dni non stop w domu, bo wszyscy kumple gdzieś wyjechali. Z jednej strony parę nowych gier, na które mógłbym poświęcić 100% swojego czasu. Alternatywą był jednak wyjazd do mojej rodziny mieszkającej w Tarnowie (niedaleko Krakowa, gdyby ktoś pytał). Na rękę było mi to zwłaszcza dlatego, że bardzo chciałem spotkać ówczesnego naczelnego Playbacku, Jakuba "KmP" Tracza. Wysupłałem więc pięćdziesiąt złociszy na bilet i wyruszyłem w dwunastogodzinną podróż potworem przedsiębiorstwa PKS (z powrotem zszedłem z ceny o 10zł - przesiadka na PKP, jednak podróż wydłużyła się o 2h :) ).
Gdy o siódmej rano dotarłem do niezaprzeczalnie najwspanialszego miasta w tym kraju, lekko zdębiałem. Zarówno szefo, który miał mnie odebrać, jak i Mateusz "Papkin" Witczak spali jeszcze i przede mną stanęła wizja przeczekania dwóch godzin na rynku. Po drodze przez Galerię Krakowską zatrzymała mnie ciekawa scenka pod tabliczką z rozpisanymi odjazdami z peronu pierwszego. Otóż idę sobie i widzę plecy jakiejś dziewczyny w kaszkieciku. Z jej ust słyszę słowa w języku angielskim wypowiedziane do jakiejś starszej kobiety schodzącej po schodach. Generalnie chodziło o "How can I get to the centre?". Pani w podeszłym wieku języka Shakespeara najwyraźniej nie znała ani trochę, jednak posługując się mową ojczystą i gestami rąk zaczęła mówić, że "tu musisz iść do przodu, wyjść na górę, potem długo w lewo i schodami podziemnymi". Obcokrajowa laska z wyraźną rozpaczą na twarzy mimo wszystko podziękowała i szukała innego rozmówcy. Jako, że stałem za jej plecami zaoferowałem pomoc. Wytłumaczyłem jej, że w sumie ja idę też do centrum, ale inną drogą, bo ja znam na skróty i tejże się będę trzymał. Przełożyłem jej jednak na bardziej zrozumiały dla niej język to, co próbował jej wytłumaczyć życzliwy przechodzień płci żeńskiej.
Przekonany, że skośnooka pójdzie wskazaną drogą, wylazłem na peron pierwszy żeby kładką położoną na torach podążyć na dworzec, skąd na rynek trudno nie trafić. Ostatni raz jednak w Krakowie byłem, kiedy nieopodal budowana była Galeria i wspomniane dechy, po których każdy swobodnie przechodził były w normalnym użytkowaniu. Teraz jednak ogrodzona je płotkiem. Nie zrobiłem z tego zbyt wielkiego problemu i prowizoryczne pręty przeskoczyłem. Gdy jednak zza pleców usłyszałem "Could you give me a hand?", zorientowałem się że kurduplowata towarzyszka cały czas za mną szła i jej pokonanie przeszkody sprawiało nieco więcej problemów. Cóż więc czynić, podałem jej pomocną dłoń i jak już zaczęła koło mnie maszerować, nawiązała się konwersacja.
Ciekawy człowiek, nie powiem. Imienia nie powtórzę (wymówienie zajmowało jej jakieś trzy sekundy), ale kazała w skrócie na siebie mówić Czejn. No dobra, można i tak. Wpadła sobie do Moskwy z wymiany międzystudenckiej, wcześniej pracowała jako opiekunka do dziecka, żeby zarobić na nowiutki aparat i wyprawę. Aha, fajnie. Wcześniej zwiedziła Szwecję i po wizycie w Polsce w planach miała Czechy. Podróżniczka jej mać. Ciekawa persona, to muszę przyznać. Non stop mnie o coś zagadywała, zaczęła podniecać się moim aparatem fotograficznym ("Oh, Minolta, it's really good"), a ja nie mogłem się doczekać kiedy dołączy do nas KomPo. Do tego czasu zdążyłem wzbogacić swoją kartę pamięci o dwie fotki Koreanki - jedną z jej zawstydzoną facjatą, drugą robioną przez nią samą, a przedstawiającą moją osobę.
Następny kawałek znam jedynie z relacji KmP. Gdy już nadciągnął, postaliśmy tak chwilę we trójkę, po czym na umówionym miejscu pojawił się Papkin. Towarzyszyło mu jednak dwóch umundurowanych typów. Kuba, kręcący się w nieco innych klimatach, oddał mi zaszczyt sprawdzenia czy to aby na pewno nasi redakcyjni koledzy. Gdy zostawiłem naczelnego wraz z zagraniczną delegacją, podobno odbyli między sobą dialog wyglądający mniej więcej tak:
KmP: So what was your name?
Czejn: (trzysekundowa wyliczanka wraz z nazwiskiem rodowym i herbem pewnie) but call me Czejn
KmP: Fine, Czejn. I'm Kuba.
Czejn: Wow, there's a country Kuba
KmP: Yes, I know that.
Czejn: You know?!
KmP: Suuuure.
Czejn (strasznie podekscytowana): You know Che Guevara?!
KmP (najwyraźniej nie wytrzymał): Tak, kurczę, znam Che Guevarę osobiście, paliłem z nim wczoraj, kurczę, kubańskie cygara.
Jak więc łatwo możecie spostrzec, mniejszości narodowe wątpią w geograficzne wykształcenie Polaków. Smutne, ale bywa i tak. Zbliżam się powoli do morału tej historii. Łaziliśmy tak sobie (ja - Ender, KmP, Papkin, Narmendil, Steelfox - wszystkich mogliście poznać na łamach Playbacku - zwłaszcza trzech pierwszych redaktorów, reszta to współpracownicy). Czejn cykała nam zdjęcia co krok. Tu pozwolę sobie wtrącić małą anegdotkę - "W Śródmieściu została napadnięta grupka azjatyckich turystów. Policja dostała trzysta zdjęć sprawców." - jakież to prawdziwe. Ubarwialiśmy sobie wycieczkę na Wawel (też sobie skośnooka dziewoja zażyczyła...) opisywaniem kolejnych zabytków (i opowiadaniami Papkina jaka to sławna postać potknęła się o mijaną właśnie kostkę brukową). Ogólnie było fajnie. W momencie nieustannego rozstania non stop dostawałem zapewnienia, że foty dostanę na mail, który przygodna przyjaciółka zapisała sobie w komórce (na próżno starałem się jej tłumaczyć co znaczy login w moim glonorost@gmail.com). Zrobiliśmy sobie jeszcze po pamiątkowej fotce z obu aparatów.
Co mogę powiedzieć? Wredna małpa ;) Do dzisiaj nie dostałem znaku życia od Azjatki. A KmP ostrzegał - "zobaczysz, kiedyś byłem w Hiszpanii i tam dwie cziksy też nas tak w wała zrobiły, nie odezwały się potem pomimo zapewnień". Tak to już jest, towarzyszki życia na pewno w Korei nie znajdę. Wam jednak chciałbym powiedzieć tylko - nie ufajcie Azjatkom! Nie są takie miłe jak na filmach z Lucy Liu czy na wymyślnych produkcjach z gatunku hentai!
Wielkie podziękowania dla wiary z Krakowa. Z KmP miałem tyle śmiesznych schematów, że co drugi nadawałby się na osobny tekst. Ctrl + T w Maxthonie, Niszczyciel PL, wyrywanie lasek na dyszenie... podróże kształcą, ot co!