Ludzie, ludzie to jakaś profanacja. Do tej pory nie mogę ochłonąć... Zarówno manga, jak i anime autorstwa Akiry Toriyamy zawsze trzymały pewien poziom. Niektórzy uważali Dragon Ball za produkt naiwny, infantylny, płytki... ale nikt nie ujmował mu dramatyzmu niektórych sytuacji czy też świetnych scen walki. Zresztą - wystarczyło kilka odcinków, by wciągnąć się na dobre. Jednakże jeśli ktoś swoją przygodę rozpocznie od filmu kinowego Dragon Ball Z: Fusion Reborn, to obawiam się, że będzie to jego ostatni kontakt z tematyką Smoczych Kul.
Do tej pory głównymi tematami jedenastu poprzednich kinówek były przede wszystkich Cyborgi z Armii Czerwonej Wstęgi, zwariowana rodzinka Furizy (Frezera) o pseudonimie artystycznym Coola (Cooler, co tłumaczenie to inna wersja - ale w każdym razie mam nadzieję, że wiecie o kogo chodzi) czy też niepokorny, a przy tym legendarny Super Saiyan - Brolly. Wszystkie były ciekawe, mniej lub bardziej, ale utrzymane w konwencji serialu, stanowiły też znakomity dodatek bonusowy dla wszystkich, którym walk z Cellem czy Boo na ekranach telewizora było za mało. Dragon Ball Z: Fusion Reborn jest już dwunastym z kolei dziełem, które mogliśmy oglądać w kinach, przy nieco większej widowni, opychając się do nieprzyzwoitości popcornem i popijając psującą zęby Colą.
Dragon Ball Z: Fusion Reborn Akcja filmu przenosi nas dokładnie między 258 a 259 odcinek sagi Dragon Ball Z. W skrócie - na Ziemi wciąż szaleje Boo, Vegeta popełnił samobójczą śmierć (niestety całkowicie nadaremne), a Goku przebywa w zaświatach biorąc udział w turnieju sztuk walki organizowanym dla nieboszczyków, którym pozwolono zachować ciało. Wraz ze swoim przyjacielem, Paikuhanem mają przystąpić do finałowej walki, kiedy w zupełnie innym miejscu dochodzi do tragedii. Maszyna zajmująca się "praniem brudnych myśli" (sic!) na skutek zaniedbań psuje się pochłaniając jednego z pracowników piekieł. Pałac Emmy Daio (coś na kształt Sądu Ostatecznego w świecie Toriyamy) zostaje otoczony barierą, a wewnątrz niej rodzi się potwór, który umie wymówić tylko swoje imię - Janemba.
W tym największy jest ambaras, że całe to zamieszanie burzy równowagę. Na Ziemię powracają zmarli (między innymi naziści oraz sam Furiza ze swoim sztabem - swoją drogą ciekawe połączenie). W całych zaświatach oczywiście nie ma nikogo, kto zająłby się wrednym potworem, dlatego przykry obowiązek spada na Goku i Paikuhana. Stają do walki z bestią i jak się szybko okazuje, pojedynek ten nie jest tak łatwy, jak początkowo mogłoby się wydawać. Głównie ze względu na pewne nadludzkie... a nawet "nadpotworze" umiejętności Janemby. Rozpoczyna się starcie o (tak! zgadliście!) losy całego świata, wszechświata, a nawet zaświatów.
|
W filmie pojawia się kilka postaci znanych z serialu, między innymi Goten, Trunks, Gohan, Videl, Mr. Satan czy wspomniany już Paikuhan. Jednakże sceny z ich udziałem zostały ograniczone wręcz do kilkunastosekundowych urywków. Zdecydowanie więcej jest Vegety (który otrzymał... drugą szansę - temat ten jednak został tak po macoszemu nakreślony, że tak naprawdę najlepiej uznać to za błąd scenariusza) oraz Son Goku. Tytuł filmu jest Wam znany od samego początku, więc tajemnicą nie będzie, że nasi bohaterowie również się ze sobą scalą. Tym razem jednak nie przy użyciu Potara Earrings, a dance fusion.
Dragon Ball Z: Fusion Reborn Cały Dragon Ball Z: Fusion Reborn trwa około pięćdziesięciu minut. Długość dwóch odcinków wydaje się banalna, biorąc pod uwagę, że nawet najkrótsze serialowe sagi ciągnęły się czasem przez kilkadziesiąt epizodów. I rzeczywiście - nie wpływa to za dobrze na fabułę. Ta jest żałosna - naiwna, banalna i wtórna. Powiela bohaterów znanych już z poprzednich części, ale w sposób najgorszy z możliwych. Janemba jest niemową bez sprecyzowanych celów. Son Goku postanawia go unicestwić "bo tak i już". Między przeciwnikami również nie dochodzi do dialogu. Pomyślicie - koniec gadania, a więcej akcji? Ano właśnie też niezbyt.
Dragon Ball Z: Fusion Reborn Zamiast tak ukochanych walk, wymyślnych technik i poziomów Super Saiyan musimy oglądać jakiś pastisz anime Akiry Toriyamy. Na ekranie jest kolorowo jak w Pokemonach, sielankowo jak w Muminkach, delikatnie jak w ogródku Smerfetki. Żałosna fabuła, błędy logiczne, brak sensownych scen walki, tragiczna realizacja postaci Janemby oraz niedociągnięcia konstrukcyjne sprawiają, że dwunasty kinowy film poświęcony tematyce Dragon Ball jest najzwyczajniejszą w świecie kpiną, której nie tylko nie powinno się oglądać, ale jest to wręcz niewykonalne! Jeśli nie ufacie chłodnej, recenzenckiej opinii - zaufajcie zdaniu wielkiego fana Dragon Ball Z, który po obejrzeniu filmu poczuł się jak dziesięcioletnie, oszukane dziecko.
|