MUZYKA Avril Lavigne - The Best Damn Thing
AUTOR Michał 'Miguel' Kurowski
Kojarzycie tę panią? Jak nie można. Została w końcu okrzyknięta największym komercyjnym odkryciem ostatnich lat. Odkąd w 2002 roku zadebiutowała utworem "Complicated" i krążkiem "Let Go" zdobyła ogromną rzeszę fanów, którzy ześwirowali na jej punkcie. Wybierając kolejne kawałki promujące pierwszy album, stawiała na ukazaniu się w różnorakim świetle. Raz akustycznie, raz rockowo, a innym razem punkowo. Dawało to jednak wrażenie, że artystka szuka ciągle swojego własnego stylu.

Avril Lavigne - The Best Damn Thing
Avril Lavigne - The Best Damn Thing



Po niezbyt entuzjastycznie przyjętej przez krytyków płycie "Under My Skin", młoda kanadyjka zrobiła sobie trzyletnią przerwę. Wielbiciele powiadali, że przygotowuje się do stworzenia rewolucji muzycznej, a sceptycy sądzili, że "załamana" nastolatka, która wciąż śpiewa jakie to życie jest skomplikowane i jak ją rzucali faceci, wypaliła się zawodowo. Najwyraźniej miała siły, aby wypuścić na rynek muzyczny kolejne wydawnictwo, zapowiadając, że dojrzała jako muzyk i wydała naprawdę dobrą płytę. Ma nią być "The Best Damn Thing", której polska premiera miała miejsce 16 kwietnia.

Cóż to się więc wydarzyło z naszą małą i zdesperowaną dziewczynką? Zawarcie związku małżeńskiego z Deryckiem Whibley'em (frontmanem grupy Sum 41) mocno wpłynęło na jej nowy wizerunek. 23-letnia Avril przestała marudzić i wreszcie pokazała pazura. Kolejnym powodem na to jest całkowita zmiana sztabu producenckiego, gdyż nad jej tworzeniem czuwali m.in. producent Rob Cavalo (Green Day, Goo Goo Dolls, czy My Chemical Romance) i Butch Walker oraz zastąpienie starego perkusisty Travisem Barkerem (Blink-182, +44, Box Car Racer). Nic więc dziwnego, że ta płyta znalazła się na czwartym miejscu najbardziej oczekiwanych albumów. Czy było warto?

Muzycznie, dźwięki Avril Lavigne zostały zamieniony na lepszy model. Wszystko brzmi podobnie, ale odczuć charakterystyczny lifting. Jak tu bowiem nie widzieć podobieństwa "I Don't Have to Try", czy "Girlfriend" do "Sk8ter Boi", a "Keep Holding On" do "I'm With You". Słychać, iż nowi producenci nadali innego ogólnego wydźwięku, chociaż niektóre kawałki są jakby żywcem wycięte z Green Day czy Sum 41. Są jeszcze jednak inne porównania. Przykładowo, początek piosenki tytułowej wywołuje skojarzenia z "Hollowback girl" Gwen Stefani, a "I Don't Have To Try" posiada w pierwszych minutach trochę hip-hopowe uderzenie, przemieniające się szybko w energicznego punk rocka.
Przyznam jednak szczerze, że po przesłuchaniu całego krążka kilkakrotnie nie jestem do końca zadowolony. Fakt, styl grania Avril Lavigne zmienił się diametralnie. Wiele jest tutaj odniesień do punku i słychać, iż dziewczyna chciała zaprezentować coś świeżego. Wypuszczając jednak wiadomości do eteru, dumnie ogłaszała, że dojrzała, co akurat nie do końca jest wyczuwalne na "The Best Damn Thing". Punkowy charakter repertuaru oraz poziom liryków na pewno w tym nie pomaga. Prezentują ją w świetle zbuntowanej nastolatki, która nie jest już zmęczona życiem, ale zdenerwowana na świat i mści się na wszystkich. Czy można to nazwać dojrzałością?

Ten jej nowy image i styl grania w połączeniu ze starym, niezmienionym wokalem to tylko sztuczna konwencja punka. Mamy tu, bowiem popowe melodie, z energicznymi riffami, lecz z brakiem oryginalności. Dla mnie punk rock, którego styl można porównać z muzyką na amerykańskich balach maturalnych lub studenckich popijawach w bractwach na uniwersyteckim campusie jest wtórnym, nudnym i komercyjnym repertuarem przeznaczonym dla młodych, zbuntowanych nastolatków.

I tym samym piosenkarka obietnic nie spełniła, czyniąc tym samym muzykę lekką, łatwą, ale niekoniecznie przyjemną. Wszystko dzięki pomocy swojego "kochanego mężusia" i jego przyjaciół. Mam wrażenie, że gdyby nie te znajomości, Avril nagrałaby znowu kolejny smętny krążek wypełniając go żalem do świata. Na pewno jest to mały krok naprzód w jej karierze, ale "najlepszą, kurcze rzeczą" nazwać tego nie można szczególnie, że pod nowym wizerunkiem, kryje się ciągle ta sama zbuntowana nastolatka, dręcząca te same tematy, ale w bardziej agresywnym wykonaniu. A czy właśnie tego się spodziewaliśmy? Jestem na nie!

Zawartość:
1. Girlfriend
2. I Can Do Better
3. Runaway
4. The Best Damn Thing
5. When You're Gone
6. Everything Back But You
7. Hot
8. Innocence
9. I Don't Have To Try
10. One Of Those Girls
11. Contagious
12. Keep Holding On
METRYCZKA
WYDAWCASony BMG
DATA WYDANIA:16-04-2007
WYKONAWCA:Avril Lavigne
PLYTA:he Best Damn Thing
MOIM ZDANIEM
Szymon 'Bombski' Radzewicz
Młodziutka kanadyjka znowu atakuje podatnych fanów swoimi pop-rockowymi piosenkami. Nie mnie decydować o wątpliwym uroku jej najnowszych utworów, jednak śledząc na bieżąco najpopularniejsze polskie listy przebojów, jedno jest pewne. Panna z Napanee wyraźnie triumfuje, z miejsca uderzając do główek naszych nastolatków. Nie wiem, czy to przez tematy piosenek (chłopcy, przyjemności, miłość, zazdrość, a wszystko to w dziewczęcym, młodzieżowym wydaniu) czy przez to brzmienie. Może nie jestem na tyle trendi, ale mnie osobiście jej rytmy zupełnie nie chwytają. Można powiedzieć, że działanie jest wręcz odwrotne! Panna Whibley z dnia na dzień staje się coraz bardziej irytująca. Chyba to przez tego chłopaka z mlecznobiałym uśmiechem, a może przez to, że nie pasują jej siatkowate rajstopy (to sie chyba nazywa kabaretki ;) - przyp. korekta)? Prywatnie nie polecam. Pierwsza płyta była znośna i wpadała w ucho, ostatnia również skutecznie wbija się w naszą świadomość, niestety, wiercąc przy tym dosyć pokaźną dziurę.