"Love", mimo znanej każdemu fanowi twórczości Czwórki z Liverpoolu zawartości, zasługuje na miano premierowego wydawnictwa. Mamy tu bowiem do czynienia z popularnymi perełkami dyskografii The Beatles, zmiksowanymi jednak w inny sposób, co nadało im nowe, świeże brzmienie.
The Beatles - Love
Wszystko zaczęło się kiedy Ringo Starr, Paul McCartney (chyba nie trzeba obu panów przedstawiać) oraz Yoko Ono Lennon i Olivia Harrison (wdowy po dwóch pozostałych członkach grupy) poprosiły legendarnego producenta krążków The Beatles, sir George'a Martina o zmiksowanie na nowo kilku utworów kwartetu, by użyć ich następnie na potrzeby spektaklu "Love" Cirque du Soleil. Album jest właśnie ścieżką dźwiękową do widowiska. Sir Martin miał do dyspozycji naprawdę pokaźne archiwum nagrań The Beatles, a sam wydawał się osobą, która najlepiej wie, jak Beatlesi powinni brzmieć. Z kolei zaproszony przez ojca do współpracy Giles Martin wniósł do projektu wiele z dzisiejszego gitarowego grania.
W przypadku zespołów takiego formatu jak The Beatles, którzy wpłynęli na historię muzyki popularnej w sposób niezaprzeczalnie olbrzymi, jak mantra powtarzane są określenia "ponadczasowi", "wiecznie aktualni", itd. "Love" dobitnie uświadamia, iż jest to prawda - piosenki napisane prawie pół wieku temu, ubrane w nowe aranżacje, brzmią jakby pisał je ktoś z legionu kapel new rock revolution. I choć wpływ na muzykę, rewolucyjność i zwyczajny kunszt kompozytorski piosenek The Beatles zostawia dzisiejszą scenę indie rocka daleko w tyle, to "Love" może spokojnie konkurować o miejsce w odtwarzaczu z płytami Bloc Party czy Franz Ferdinand. I jest zasługa nie tylko nowoczesnego miksu, ale i ducha tej muzyki, co pokazuje, że tak naprawdę gitarowe granie skończyło się w 1970 roku, w momencie rozpadu The Beatles. Cała reszta to tylko nowe miksy i nieświadome covery.
Oczywiście trudno w tym przypadku mówić o spójności, bo na jednym krążku umieszczone są utwory z różnych okresów twórczości Beatlesów, od prostolinijnego rock'n'rolla po fascynację orientem i psychodelę, wszystko okraszone ckliwymi balladami. Martin senior razem z synem dopuścili się niemal świętokradztwa, kompletnie zmieniając brzmienie niektórych kawałków. Tu dodali smyczki, gdzie indziej całkiem wycieli jakiekolwiek instrumenty. Połączyli dwa-trzy utwory w jedną kompozycję, fragment z jednej piosenki wtopili w inną... Wyznawcom i fanatykom zapewne ten manewr nie przypadł do gustu, jednak nie tylko odwaga producentów zasługuje na pochwałę. Otóż płyta jako zamknięta całość naprawdę się broni i chociaż nie ukazuje nam jednej, spójnej historii, to zasługuje na uwagę jako nowoczesna parafraza całej - wielkiej, rewolucyjnej oraz niewątpliwie wartościowej - twórczości The Beatles. "Love" sprawdza się jako przekrój muzyki Beatlesów znacznie lepiej niż wszelkie "debestofy", będące jedynie kolażem kilkunastu wyrwanych z kontekstu piosenek. Prawdopodobnie tak brzmieliby Beatlesi, gdyby do dziś wszyscy członkowie składu żyli, zachowali swój entuzjazm i chcieli możliwie najlepiej - muzycznie - podsumować swoją karierę.
|
Najciekawsze momenty? Niewątpliwie otwierające płytę, śpiewane a capella "Because" (momentami brzmi niemal jak Queen), kasujące wszystkie nagrane współcześnie taneczne gitarowe kawałki "I Want To Hold Your Hand", "Hey Jude" płynnie przechodzące w kapitalnie zaaranżowane "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", dość pretensjonalne dziś (ale urokliwe) "Here Comes The Sun" połączone z fragmentem "The Inner Light" czy "While My Guitar Gently Weeps" z dogranymi smyczkami. Nie ma mowy o słabszych fragmentach, nie wspominając o zapychaczach - zbyt ważna jest to produkcja, by cokolwiek pozostało niedopracowane.
"Love" stoi na bardzo uprzywilejowanej pozycji. Mianowicie na pewno jest to album, który koniecznie muszą sobie sprawić na Gwiazdkę fani The Beatles - odkrywanie nieznanych dotąd połączeń miedzy różnymi utworami, doszukiwanie się w martinowych interpretacjach różnych odniesień i aluzji czy zwyczajne porównywanie nowo brzmiących kawałków do wspaniałych wersji oryginalnych powinno sprawić im wiele radości. Młodzież również powinna się skusić na nowocześnie brzmiący, zróżnicowany pod wieloma względami album z muzyką gitarową najwyższej próby. Taki " I Am the Walrus" mógłby nagrać Jack White ze swoim The White Stripes, a "Glass Onion." np. Arcade Fire. Pomyśleć, że to kawałki napisane co najmniej trzy-cztery dekady temu…
Choć prawdopodobnie bardziej wartościowym zakupem będzie jednak zakup którejś z klasycznych dzieł Wielkiej Czwórki (co prawda w tej opinii wszyscy są zgodni, jednakże nie jest dyshonorem przegrać rywalizację z takim Białym Albumem czy Sierżantem Pieprzem), to bardzo polecam "Love", nawet nie jako tylko ciekawostkę czy przekrój twórczości The Beatles. Zaproponuję mały eksperyment: zapomnijcie, że to kawałki grupy, która zmieniła świat, powybierane z kilku albumów, dziś uznanych za klasyczne. Posłuchajcie "Love" jako zwyczajnej, nowo wydanej płytki jakiegoś anonimowego brytyjskiego zespołu i wtedy spróbujcie ocenić zawartość. Moim zdaniem, jest to naprawdę fajne gitarowe granie na najwyższym poziomie, perełka, którą wygrzebać można spośród całych gór przeciętnych nagrań. The beatles byli, są i pozostaną wieczni.
Zawartość:
Because, Get Back, Glass Onion, Eleanor Rigby/Julia, I Am The Walrus, I Want To Hold Your Hand, Drive My Car/The Word/What You're Doing, Gnik Nus, Something/Blue Jay Way, Being For The Benefit of Mr. Kite!/I Want You (She's So Heavy)/Helter Skelter, Help!, Blackbird/Yesterday, Strawberry Fields Forever, Within You Without You/Tomorrow Never Knows, Lucy in the Sky With Diamonds, Octopus's Garden, Lady Madonna, Here Comes The Sun/The Inner Light, Come Together/Dear Prudence/Cry Baby Cry, Revolution, Back In The U.S.S.R. , While My Guitar Gently Weeps, A Day In The Life, Hey Jude, Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band, All You Need Is Love
Info dodatkowe:
Album ukazał się w wersji stereo i 5.1. Płyta stereo zawiera 78 minut muzyki, wersja albumu z dodatkowym krążkiem DVD Audio - 81 minut
|