Ktoś znowu na mej piersi ułożył się do snu. Nie prosiłam go o to. Nie przebierałam się za poduszkę, ani za kołderkę. Kropla potu. Serce ciężkie i ciepłe. Dłonie. Szelest warg. Warkocze słów. Ciężar obcego ciała przygniatającego słaby kościec.

Czasami budzę się z tego snu, rozciągam zdrętwiałe kości. Skulona w chłodnej pościeli otwieram oczy. Powietrze wibruje tykaniem zegara, oddech przenika oddech.

Wpatrzona w bladą ciemność, w odległe kontury form, tulące niewinne płatki śniegu, pieszczę swe ciało, nie mogąc zrozumieć. Zimne usta, piersi, powieki. Brzuszek też jest zimny. Kolana i stopy.

Fragment gładkiego materiału oddziela od wszechświata, izoluje. Czyjaś dłoń, powolnym ruchem, spogląda na kolory. Czerń. Smak wina.

Stojąc wyprostowana na krawędzi rozgniatam w myślach pomarańczę. Przebłyski pierwotnej jaźni znad kotary snu. Tak rzadko, niezmiernie rzadko. Czyjeś oczy, nos, usta, słowa. Wiedźmy tuż obok. Opadam bezsilna, w bezdenną otchłań, niekończący się rodny kanał. Okno. Oko na świat.

Ten, który się dzieje teraz jest taki nierealny, okryty mgiełką braku wspomnień. Tkany przez całe życie z pojedynczych zdjęć, fragmentów niedokończonego filmu, potoków postrzępionych wrażeń, odczuć tego, co rzekomo było. Stąpam po nim delikatnie, próbując przeniknąć do wewnątrz.

Ktoś wchodzi do pokoju. Nie otwierał drzwi, nie poruszał klamką. Siada tuż obok, na kanapie, na której leżę, wduszona w pościel. Opiera się o moje plecy. Rozgarnia włosy. Pieści ucho pocałunkiem szeptu.

Śniadanie. Stół, sztućce, filiżanki. Wielbłąd o zatroskanym obliczu. W kolejnej kropli kawy mija dzień. Twarze, słowa uśmiechnięte, zbyt dużo słów. Jeden krok w otchłań. Głos głośniej. Człowiek głos myśl. Człowiek ubranie. Człowiek twarz ciało język. Czy jest tu fajnie. Czy warto żyć, pytają.

***

Nachyla się nade mną z uśmiechem. Nadąsana. Naburmuszona. Jak to się z tobą nie bawię, mówi. Cały czas się bawię… Cały czas… Tobą…