Leżę sobie w łóżku, ciężar własnego ciała, potok myśli stygnący z każdą chwilą, ciemność na wyciągnięcie dłoni, stukot wskazówek zegara. Leżę i zanurzam się w tym co jest i w tym, czego nie ma, drążę wszechświat pragnieniem. Tworzę, kreuję następny dzień. Barwy, ludzi przechodzących przed oczami. Czas płynie w regulowanym tempie, raz wolniej a raz szybciej. Zwrot kamery, najazd na twarz. Szelest trawy. Smak papierosa.
Czego doświadczam we śnie, jakie stany są nieosiągalne w sennym marazmie. Człowiek żyje dniem, płynie potokiem świadomości, drganiem słów, zapominając o nieprzytomnej nocy, mrocznej i świetlistej. Zapomina o godzinach niepamięci, braku ruchu, feeriach barw, odgłosach pochodzących z innych światów, zatapia się w życiu zapominając o swej istocie.
To, co przed nami, tka iluzję rzeczywistości, na pierwszy rzut oka, dotyk, ciężar kubka z herbatą, talerzyk przyklejony do stołu, wypływ myśli przelewanych na papier.
Stół ugina się pod dywanem, ugniata przestrzeń, człowiek ciąży na krześle, matka ziemia przyciąga, otacza dłońmi ze wszystkich stron. Drganie płynu, skrzypot pióra, śmierć kolejnej chwili, która jeszcze przed sekundą wypełniała cały umysł. Nozdrza wypełnione szelestem, szmer, ruch powietrza, przekaz.
Jedność ze stołem, kartką papieru, drzewny monolit, wypełnienie, trwanie, nacisk, równowaga, równość i wymiarowość.
Cień, ptak rozkłada skrzydła, wzbija się w powietrze, przerzuca kartkę na następną stronę
Wszystkość i zupełność, ustawiczność, pożądanie istnienia. Ciągłość bytu, rozszerzone źrenic. Zwierzę ukryte w kołnierzu, u podstawy wszelkich myśli.
Miałem pisać o czymś zupełnie innym, tożsamym i wszechobecnym. Człowiek kładąc się na łóżku rozszerza swój umysł, wpatruje się w pustkę, w nicość wypełnioną po brzegi.
Ludzie w swym życiu poszukują cudu, czegoś, co swą niezwykłością przyspieszy bicie serca, zerwie okowy racjonalnego, szarego bytowania w świecie znanym i poznanym na wylot. Nic co by mogło zaskoczyć, cud potrzebny chociaż na chwilę, by mieć odrobinę nadziei, że jest możliwe coś, co możliwe nie jest. Przełamanie własnej rutyny, wpadnięcie w okowy rytmu, społeczne zniewolenie powtarzalnością i przewidywalnością. Potrzebny jest człowiek, który stąpa po wodzie, co napluje w oczy i powie effatha. Poszukiwany jest szary ludzik z latającego talerza, duch ukryty w szafie i magiczny talerz ouiya. Figury płaczące nad zgromadzonym tłumem, wróżki pod numerem telefonu. Cud nad wyraz poszukiwany. Nie patrzą już w lustro, nie patrzą na to, co mają przed sobą. Obrzydzenie przesyceniem, zamknięcie powiek, coś nowego.
Wchodzę w ciało nowego człowieka, przybieram dowolny kształt, rozmiar i zapełnienie. Wypuszczam kłącza, korzenie myśli. Przeistaczam się w błysk w oku dowolnej osoby. Ktoś, kto wyrasta spod ziemi na krótką chwilę, zniewala i przygniata. Ułomny bóg trwający w bezczasie, cały i niepodzielny, tworzy okowy, których sam zerwać nie może, odmierza upływ chwil nie mogąc czasu zatrzymać na chwilę, potoku kropel z kranu. Zatrzymać i dotknąć. Tkać i badać dotykiem, wąchać, muskać włosami, szeptać, by nie minęły. Łaskotać bezszeptnie.
Bezład i chaos kontrolowany, nieporządek. Patrzę sobie w oczy, na własną twarz patrzę, słucham głosu, nie otwieram ust, otwieram oczy. Włosy opadają na ramienia. Wypowiada słowa przelatujące donikąd. Nadjeżdża autobus, żegnam się z sobą samym, z własnym cieniem. Uderzenie, warkot silnika. Część mnie odjeżdża, część pozostaje. Wnikam w świat ukryty z tyłu mej głowy, za plecami. Świat unikający spojrzenia, kłamiący lustrom i fotografom.
Przypadkowa gra słów, własność, serdeczność. Flirt. Czekanie na ostatnie słowo, uśmiech, podanie ręki, dotyk kosmyka włosów, przelotne muśniecie płaszcza. Teraz się schowam, ty będziesz mnie szukać. Godzina za godziną, deszcz dżdżysty w niepewności.
Miałem pisać o czymś zupełnie innym. O bóstwie zamkniętym pod powiekami, schowanym w pudelku zapałek, zaklętym w płatku śniegu, śladzie szminki, krwi, jantaru. Jednak wciąż patrzę, widzę. Widzę, więc jestem. Wątpię, lecz wciąż patrzę.
Ubranie z liści. Wiatr, szmer, głos w ciemnym pokoju.